8 listopada, Kraków. Teraz już tylko i aż zostało doczekać do sesji z „tygryskami”. Bałem się odbierać telefon, by nie usłyszeć, że sesja jest przesunięta np. o jeden dzień, co załamałoby cały mój plan. Jedyną „złą” informacją było tylko i aż to, że zamiast tygrysiej Su-22 o numerze 707 w naszej sesji poleci Su-22 z numerem 305 czyli „Czarny Dzik”. Na sesję wystartowaliśmy z Krakowa. Potem lądowanie w Świdwinie, odprawa, przygotowanie do lotu i dopiero będąc na rampie spostrzegłem, że nasza CASA nie ma tych bocznych osłon, a mi przypadło miejsce właśnie z boku. Dodatkowo mieliśmy lecieć z bardzo dużą prędkością. Szaleństwo zaczęło się już w momencie otwierania rampy. Szybko zrozumiałem, że nie da rady siedzieć na krawędzi i wszyscy wycofaliśmy się ile się dało, choć i ten manewr nie osłonił mnie od potężnych sił, jakimi na moje ramię i plecy oddziaływał ruch powietrza przy prędkości lotu około 410-430 km/h! Tymczasem za rampą pojawiły się nasze modelki. To było najbardziej hardkorowe fotografowanie w moim życiu. Czułem się jakby ktoś z potężną siłą non stop szarpał mi rękę, nogę, kopał w plecy i popychał głowę. Pęd powietrza wyrywał z rąk aparat, kręcił kółeczkami aparatu i zmieniał ogniskową obiektywu. Wszystko to jednak było mało ważne w porównaniu z tym pięknym tańcem, jaki uskuteczniały nasze dwie modelki tuż za naszą pędzącą CASĄ. Zdjęcia wyszły naprawdę dobrze. Tym większą mają dla mnie wartość, gdy wezmę pod uwagę warunki, w jakich powstały.