Tekściwo
Podczas Świąt podjąłem decyzję, z którą woziłem się ostatnie 3 lata. Od trzech lat bowiem rozmawiam z Mają o tym, że byłoby fajnie gdzieś razem wyskoczyć. By zobaczyła coś więcej niż tylko to co non-stop ogląda od prawie dziesięciu lat. By po raz pierwszy poleciała samolotem pasażerskim, by po raz pierwszy znalazła się za granicą i poczuła moc języka angielskiego, którego się przecież uczy. Analizowałem różne miejsca głównie pod kątem rozrywki dla Majewskiej i za każdym razem od trzech właśnie lat, wychodziło mi, że najlepszym będzie Teneryfa. Raz, że jest szansa na piękną pogodę nawet na przełomie kwietnia i maja, dwa że tam właśnie jest sporo atrakcji dla niej takich jak parki wodne, ogrody ze zwierzętami, plaże itd. Ważne było też to, że i mnie tam ciągnęło mając w pamięci dawną wyprawę na Gran Canarię. Ostatecznie do podjęcia decyzji przekonał mnie zbieg kilku okoliczności i… stało się! Wykupiłem tygodniową wycieczkę i rozpoczęliśmy błyskawiczne przygotowania. Byłem nieźle podenerwowany tym tematem od początku. Z jednej strony jechaliśmy w super miejsce na fajną przygodę a z drugiej to jednak waga odpowiedzialności by nic się nie stało Mai w przecież totalnie dzikich stronach.
Teraz piszę te słowa miesiąc po powrocie. Heh jak bardzo bym chciał, być jeszcze przed tym wypadem i zrobić kilka rzeczy inaczej. Rzeczy które totalnie skopałem i których do dziś nie mogę sobie wybaczyć. Jak było? Ciężko krótko opisać jakimś jednym stwierdzeniem. Było i rewelacyjnie i beznadziejnie. Było zdecydowanie wyjątkowo na plus i… na minus! Teneryfa okazała się być cudownym miejscem! Superowy klimat, piękne i niebywale różnorodne wybrzeże z coraz to innymi plażami, zaskakujące i wgniatające w ziemię formy geologiczne, niesamowita wręcz roślinność, idealny hotel z przepysznym żarciem! Przeloty samolotami EnterAir za sprawą kopeńka – wyborne! Siam Park i Loro park, wręcz pozytywna masakra! Żyć nie umierać… Jednak od początku naszego tam pobytu, a może już od momentu podjęcia decyzji o wyjeździe, prześladowało mnie jakieś dziwne fatum. Coś, do czego nie jestem przyzwyczajony gdyż w moim życiu prawie zawsze mam szczęście! Już w pierwszą noc pobytu w hotelu wydarzyło się coś, co powinno dać mi zdrowo do myślenia. Miałem totalnie koszmarne sny a przecież dla mnie sen jest zawsze super przeżyciem, na które zawsze czekam jak na dobry film. Drugiego dnia pobytu spadł mi na skałę aparat z obiektywem 17-55. Obiektyw w zasadzie pękł na pół. Później zdarzały się kolejne dziwne akcje, które budowały pewne napięcie w mojej głowie i przekonywały mnie, że coś wokół mnie dzieje się dziwnego. Kulminacją było fotografowanie pod wulkanem Teide przy skałach Roques de Garcia. Po całym dniu biegania z aparatami i obiektywem 500mm na plecach postanowiłem wyskoczyć jeszcze na chwilę pod te skałki i przyfocić je o zachodzie słońca. Nie wiem co mnie tam wtedy opętało. Nie wiem co mi wyłączyło mózg. Podjechałem na parking i postawiłem samochód nie w miejscu gdzie stali wszyscy a za takim samochodem oddalonym o jakieś 50 metrów od pozostałych. Zresztą, było już późno i samochodów wszystkich było może cztery może pięć. Najpierw chwilę się grzebaliśmy przy otwartym bagażniku a później zabrałem dwa body i trzy obiektywy i ruszyliśmy na chwilę tylko, by zrobić jedno z taaakich znanych ujęć. Idąc od samochodu zauważyłem tablicę w języku hiszpańskim by nie zostawiać w samochodzie nic wartościowego. Po chwili to samo po angielsku. Ani jedna ani druga nie przekonała mnie, że robię największą w życiu głupotę! Poszliśmy. Okazało się, że zrobienie ujęcia jakie planowałem jest dość kłopotliwe, więc postanowiłem pójść na drugą stronę tej góry. Tam też nie było zbyt dobrze więc… poszedłem dalej i dalej. Tak już niestety mam, że szukanie dobrego kadru wyłącza mi myślenie. Maja już miała trochę dość więc poczekała na mnie gdy ja poleciałem całkiem na dół góry i wróciłem z powrotem nic nie uzyskując. Wróciliśmy i zaatakowaliśmy górę z innej strony. Udało się coś popstrykać w końcu. Było blisko zachodu słońca. Wokół rozlewało się piękne światełko. Poszliśmy jeszcze na mały spacer rozkoszując się chwilą. To był naprawdę piękny dzień! Bardzo dużo pięknych rzeczy widzieliśmy. Byliśmy na wulkanie i zjeździliśmy całą jego okolicę. Nagle Mai wypadł z ręki obiektyw 8mm. Trochę mnie to zdenerwowało ale na szczęście nic się nie stało poza tym, że postanowiliśmy wracać do samochodu. Jeszcze wracając robiliśmy sobie fajne podsumowanie tego wyjątkowego dnia. Ehhh jak wtedy jeszcze było fajnie. Nie wiedziałem, że ten dzień będzie dla mnie aż tak wyjątkowy. Wracając na parking pomyślałem, że trochę głupio zostawiłem samochód. Tak dość daleko i w cieniu i że to super okazja dla potencjalnego złodzieja. Doszliśmy do auta i pierwsze zdziwienie. Pilot nie otworzył zamków. Jak to? Ja zawsze zamykam samochód. Doszło do mnie, że coś jest nie halo. Pobiegłem do bagażnika. Otworzyłem i zobaczyłem plecak! Ufff ale… podniosłem go i od razu wiedziałem co się stało! Był zbyt lekki… Nie było w nim 500tki!! To była najgorsza chwila w moim życiu. Starałem się zachowywać racjonalnie przy Mai ale było naprawdę źle. Chciało mi się wyć i kląć i płakać i drzeć – wszystko! Nie dlatego że mi ukradli obiektyw, ale głównie dlatego, że w zasadzie sam im go dałem! Skończony debil ze mnie! Co innego jest gdy ktoś kradnie sprzęt z mieszkania czy pracy. Zostawiony ot tak bo przecież nie chodzimy ze sprzętem na co dzień, a co innego jest zostawić sprzęt w takim miejscu o takim czasie gdy zupełnie spokojnie można go było zabrać ze sobą tak jak cały dzień to robiłem! Jak zawsze to robiłem!! Byle gdzie stawaliśmy samochodem czy teraz czy wcześniej jadąc na jakieś fotografowanie to zawsze plecak był ze mną! W niejednej knajpie w cywilizowanym kraju robiliśmy stos z plecaków by tylko na te kilkanaście minut nie zostały w samochodzie. A tu?? Mózg wyłączony… Wracałem jak w transie. Nie za bardzo wiedziałem co zrobić. Zadzwoniłem do naszej rezydentki a ona powiedziała mi jak zgłosić kradzież na policję. Byłem załamany… W głowie jednak, poza wyrwą spowodowaną utratą obiektywu, narodziła się jeszcze gorsza sprawa. Myśl, że może to jeszcze nie wszystko? Że może to co najgorsze to dopiero się wydarzy? No schiza obłędna mnie ogarnęła. Bałem się o Maję. Budziłem się spocony w nocy i patrzyłem czy z nią wszystko ok… Chciałem już wrócić do domu ale zostały nam jeszcze dwa dni. Postanowiłem zrobić wszystko by nie zepsuć Mai wakacji życia. I tak bidulka to wszystko bardzo przeżyła. Myślę, że mi się udało. Nic złego już nam się nie przytrafiło. No może poza końcówką pobytu na lotnisku, gdzie przy odprawie mundurowi zabrali nas do pomieszczenia obok na jakąś dziwną dla mnie rewizję. Okazało się, że w związku z moim zgłoszeniem kradzieży - sprawdzali, czy nie wywożę owego skradzionego obiektywu i cała kradzież nie jest zwykłą ściemą mającą na celu wyłudzenie kasy z towarzystwa ubezpieczeniowego… Oby tak samo sprawdzali wszystkich innych, którzy opuszczają wyspę!