Tekściwo
AXALP 2007
Od kilku już lat miałem na oku pewne pokazy lotnicze, które odbywają się rokrocznie w Szwajcarii w pobliżu miejscowości Axalp, wysoko w szwajcarskich Alpach. Dlaczego właśnie te pokazy? Urzekły mnie zdjęcia zrobione właśnie na nich. Może dlatego, a w zasadzie głównie dlatego, że zawsze, na wszystkich pokazach tłem dla zdjęć było mniej lub bardziej zachmurzone niebo i... i to wszystko. A tu? Piękne góry, piękne skały i samoloty wywijające karkołomne figury właśnie pomiędzy nimi! Zacząłem się interesować coraz bardziej. W Internecie za dużo o Axalp nie było ale... wystarczyły fotki Petera Steehouwera, żebym był totalnie ugotowany! Rzuciłem na forum Nikona hasło, że poszukiwana jest grupa świrów chętnych na wyjazd i... ku mojemu ogromnemu zdziwieniu i zadowoleniu zarazem, moje hasło nie pozostało bez odzewu! Zebrało się 12-stu chętnych :) A dlaczego świrów? Bo te pokazy już w teorii nie zapowiadały się normalnie. Choćby dlatego, że aby dojść do miejsca gdzie się one odbywają, trzeba wdrapać się na górkę o wysokości prawie 2500 m n.p.m. i... co ciekawe, być tam przed godz. 8.00, bo o tej porze zamykane są wszystkie szlaki z racji niebezpieczeństwa, jakie stanowią właśnie nad szlakami latające i... strzelające z ostrej amunicji maszyny!!! No właśnie, bo szaleństwo w Axalp to nie tylko piękne pokazy dla publiczności, ale także... po prostu poligon dla szwajcarskich myśliwców, które sieją z działek do porozmieszczanych w okolicy tarcz strzeleckich. 8.00 rano na szczycie czyli... 4.00 wyjście ze schroni-ska... Zapowiadało się więc hardcorowo! A rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza, ale... powolutku!
Mapka okolicy
Wyświetl większą mapę
Pierwszy spacerek w okolicach hotelu
Nocleg już dużo wcześniej udało nam się załatwić w samym Axalp w schronisku Alpengasthof – w pokoju 8-mio osobowym! Na zdjęciach wyglądało toto tak sobie, ale już na miejscu… hihi no przypomniały nam się chcąc nie chcąc sceny z filmu Katyń, bo pokoik strasznie mały a łóżko (bo to była jedna konstrukcja) przypominało wojskowe prycze i to piętrowe :) Szału nie było ale wesoło jak najbardziej, ponieważ do Axalp pojechało naprawdę kapitalne towarzystwo. Zróżnicowane wiekowo ale co najważniejsze, młode duchem! Bawiliśmy się przednio od początku do końca wypadu, nie zważając ani na błyskające dookoła flesze radarów na autostradach, ani na warunki noclegowe, ani na trudy wspinaczki, ani na psujące się samochody, ani… (jakby to powiedział mistrz Kononowicz) na nic :)
Baza lotnicza w Meiringen
Mówiąc o pokazach w Axalp nie sposób nie rozpocząć opowieści od miejsca, od którego my zaczęliśmy tę lotniczą przygodę czyli… od wyjątkowego na skalę chyba nawet światową lotniska w Meiringen. Wiedzieliśmy tylko tyle, że znajduje się ono w pobliżu miejscowości Meiringen, więc mapa i w drogę. Wszędzie góry i dolinki, zjazdy i podjazdy. Jak w takiej okolicy wybudować pełnowymiarowe lotnisko?? Cholera wie... Startują pod górę? Hihi, może… W pewnym jednak momencie, po dość stromym zjeździe wjechaliśmy w przedziwną geograficznie okolicę. Płasko jak cholera. Może nie jak cholera, ale jak na potężnym stole, z którego boków oczywiście piętrzyły się góry (bo co innego w tej okolicy?). Podejrzewaliśmy, że tu gdzieś musi być to słynne lotnisko, jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy… i nic. Pięknie tu, ale lotniska ani widu, ani słychu… gdy nagle z lewej strony zobaczyliśmy podchodzący do lądowania śmigłowiec i hangary. Więc… kierunek w lewo i pełna rura. No ale poszaleć się nie dało, bo po 200 metrach naszą drogę przeciął zamykający się... szlaban? Nie widać jednak żadnych torów kolejowych. Zatrzymaliśmy się przed szlabanem, bo hangary niestety były trochę dalej. Chwila oddechu, można popodziwiać okolicę. Z boku płynęła rzeczka. Wokół rosła pięknie zielona trawka, dookoła szczyty Alp, no pełna sielanka. Otworzyliśmy okna, było miło, cicho i przytulnie… gdy nagle od lewej strony do naszych uszu dobiegł delikatny szum. Szum stawał się z każdą sekundą coraz głośniejszy i głośniejszy, by przerodzić się w… huk startującej może ze trzydzieści metrów przed nami pary F-5!!! Pogrążeni w dreszczyku emocji, odprowadziliśmy wzrokiem odrywające się od pasa i ginące gdzieś za górami maszyny.
Huk umilkł, a w samochodzie rozległ się trzask spadających na podłogę czterech szczęk (jak w filmie „Szczęki IV” hihi)! Szczęki nie wróciły szybko na swoje miejsca, mimo że, a może właśnie dlatego, że szlaban poszedł w górę i można było jechać na drugą stronę lotniska. Razem z nami miejscowi rolnicy, mieszkańcy, turyści. Kto chciał. Wjechaliśmy na lotnisko, przejechaliśmy przez pas startowy, z boku przy hangarach... pasły się krowy :) Zaraz po naszym przejeździe… znowu sygnał! Sygnał i szlabany w dół! Bo?? Bo przecież kolejna para idzie w górę hihi :) Tak sobie biegnie życie w tej bazie. Samoloty kołują, starują, lądują, a wszystko to w towarzystwie i pod czujnym okiem fotografistów chyba z całego świata! Czy ktoś z obsługi lotniska patrzy na nich bykiem?? Ależ skąd! Specjalnie dla zmotoryzowanych fotografów zrobiono nawet parking! :)
Jak to brzmiało i wyglądało na żywo!?
Po południu przyjechaliśmy na lotnisko raz jeszcze. Tym razem już całą ekipą. Po startach i lądowaniach F-5 do kolejnego treningu przed jutrzejszymi pokazami, zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę zaraz przy migołapce na… pasie startowym ;)
Pierwszy dzień pokazów
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami wyszliśmy ze schroniska o godz. 4.00 i przeszliśmy pod skrzydła Daniela (Muflon z forum), który jako znawca tematu pokazów w Axalp i do tego mieszkaniec Szwajcarii miał nas szczęśliwie doprowadzić na szczyt. Suma summarum udało mu się, ale najpierw „doprowadził” nas do kilku innych szczytów. Mnie? Do szczytu zdenerwowania, gdy idąc pod górę i ciągnąc język po asfalcie co chwilę byłem wyprzedzany przez samochody szczęśliwców, którzy ten etap wędrówki spędzali siedząc, mimo że według Muflona nie było to możliwe. Musashiego? Do szczytu wyczerpania! I... chłop chcąc nie chcąc musiał zrezygnować ze zdobywania kolejnego szczytu jakim miało być słynne już KP. Mimo wszystko bardzo jestem wdzięczny Muflonowi za szereg praktycznych i przydatnych informacji, dzięki którym nasza wiedza jeszcze przed atakiem na szczyt była o wiele szersza. Dzięki Stary!
Tak więc... brnąłem pod górę uświadamiając sobie z każdym metrem, że już nie mam 20 lat i nie mam też 80 kg wagi. Bo zarówno każdy rok życia, jak i każdy kilogram nadwagi wyciskały ze mnie litry potu, których nawet super oddychające z własną instalacją hydrauliczną tkaniny turystyczne nie były w stanie odprowadzać :) No taak, przyznać muszę, że dawno nie dostałem tak w dupę jak tego, jak się później okazało, pięknego poranka. Było jednak warto. Na górze zimno jak cholera, ale zaraz po naszym wejściu zaczęło wschodzić słońce!
Na górze przed lotami jak zwykle wesoło :)
O godz. 9.00 miał się rozpocząć trening. Wszyscy byliśmy pogrążeni w rozmowach o podejściu, o tym kto jak bardzo się zmęczył, o tym co zjeść a co wypić, o tym czy się przebrać w coś nieprzepoconego czy nie, o tym, że zamiast drałować na nogach, można było połowę trasy spędzić dyndając nimi na wyciągu krzesełkowym. Gdy nagle…!? Nie ostrzeżeni przez nikogo, w dolinie zobaczyliśmy przelatujące i strzelające flarami dwa F-18! Tak jak ledwo udało nam się je dostrzec, tak o zrobieniu jakiegokolwiek zdjęcia nie było już mowy :) A więc? Zaczęło się szaleństwo! Aparaty w dłoń i... jazda! Tylko jak tu focić, gdy samoloty nadlatywały raz z jednej, raz z drugiej strony na bardzo dużych prędkościach i waliły z działek do coraz to innych tarcz porozmieszczanych jakby dookoła nas! Najpierw trzeba było przełamać zdziwienie, że jak to!? Ostre strzelanie? Przy bandzie cywilów? Co to jest!? Czy to bezpieczne? Jak się później okazało – tak, ale pod warunkiem przestrzegania choć podstawowych zasad bezpieczeństwa przez naród zgromadzony na pokazach. Bo strzelania odbywały się zarówno do tarcz, jak i do rękawów (nazwanych przez nas skarpetami) ciągniętych przez inne samoloty.
Widać wylatujący z lufy pocisk :)
Tak więc zabawa była na całego. A to F-5, a to F-18 nadlatywały z różnych stron, oddawały serie z działek następnie wykonując karkołomne i jakże widowiskowe zwroty przed samymi skałami na pełnym dopalaniu, znikały gdzieś za nimi, by po chwili pojawić się w zupełnie innym miejscu! Towarzystwo z aparatami i z kamerami biegało z jednej na drugą stronę góry by uchwycić to jakże dynamiczne zjawisko na swoich kartach pamięci. A łatwe to nie było, bo raz – duża prędkość, dwa – większość fotek pod światło, trzy – mimo wszystko przeszkadzający sąsiedzi stojący z boku czy z przodu... Ale zabawa była kapitalna i dało się wyczuć ogólne podniecenie wywołane uczestnictwem w czymś wspaniałym, szalonym, innym... W czymś tylko dla Świrów :)
Koniec treningu strzeleckiego i... zaczął się piknik na alpejskim dachu :) Słoneczko grzało cudownie, z głośników rozlegała się sympatyczna muzyczka, a do pokazów właściwych ponad 3 godziny czasu.
Część uderzyła w sen, część zajęła się fotografowaniem non-stop latających śmigłowców, które dowoziły na górę dziesiątki VIP-ów, a jeszcze inni postanowili zaryzykować i kupowali szwajcarskie specjały do jedzenia, na czele z... kanapkami z przeraźliwie śmierdzącym serem brrrr :) Byliśmy bardzo zadowoleni. Atmosfera, czystość powietrza, pogoda sprzyjały pełnemu relaksowi. Bardzo szybko przebiegł nam czas do 14.00, o której to rozpoczęły się właściwe pokazy.
Teraz wyglądało to zupełnie inaczej niż rano. Spiker informował nas o wszystkim co się dzieje i co za chwilę będzie się działo. Czyli... na szczytach Axalp zapachniało normalnymi, o ile w tych okolicznościach cokolwiek jest normalne, pokazami lotniczymi!!!
Punktualnie o 14.00 strzelając flarami wyrwał w górę Cougar! Efekt był kapitalny, ale trzeba było być w dobrym miejscu by go pięknie ustrzelić. To co wyczyniał w powietrzu po odpaleniu flar też było godne najwyższego podziwu. W międzyczasie spadli nam prawie na głowy spadochroniarze, którzy przelatując tuż, tuż nad nami ominęli naszą górę i... odlecieli gdzieś hen w dół nad jezioro :) Ciekawy efekt... Już prawie lądowali ale moment i... znowu byli wysoooko, mimo że... poniżej nas. Następnie F-18 z flarami i akrobacjami, na przemian z F-5 strzelając z działek do czego tylko się da. Kapitalny efekt, gdy samoloty są po prostu wszędzie gdzie tylko nie spojrzeć i do tego ten charakterystyczny łomot strzelania.
Niestety, zza góry właziła na nas wielka chmura. Była coraz bliżej i było jej coraz więcej, aż w końcu jej obecność nakazała organizatorom przerwanie pokazów.
Pokazy przerwane ale... nie nasz plener! Poczekaliśmy jeszcze chwilę na górze, tak by ochłonąć i nacieszyć się wspaniałym miejscem na szczycie. Po chwili ujrzeliśmy niesamowity wręcz widok! Dolinę oświetlało na kontrze będące, chylące się ku zachodowi słońce. Jego promienie przechodziły przez przebiegające co chwilę postrzępione chmury, dając ciekawe efekty świetlne. Ale co najważniejsze: dolina od szczytu po sam dół wypełniona była setkami schodzących z pokazów widzów. A szli dosłownie wszędzie – nie jakimś tam szlakiem, tylko ot tak po prostu, komu gdzie i jak najbardziej pasowało :) Część tak jak my poczekała by się jeszcze porozkoszować widokami, część poszła pod tarcze zbierać pociski, część wydarła w dół już na samym początku śpiesząc się strasznie.
Nasze zejście to też jeden wielki plener foto, bo jak nie imać się aparatu gdy dookoła się tyle dla wrażliwego oka działo! A zejście wcale nie należało do najłatwiejszych. Strome zbocze porośnięte wielkimi kępami traw, kamienie, skały. Im niżej tym chłodniej. Tak, by na dole wejść w chmurę, gdzie nie widać już było niczego i zimno jak cholera. Po powrocie do Alpengasthof też ciekawy widok. Cała knajpa nabita ludźmi chyba z całego świata, oglądających na monitorach laptopów swoje zdobycze. Coś na kształt powrotu myśliwych z polowania. No i strzeliło mnie tam nieźle, bo poznałem osobiście Petera Steehouwera. Niby tylko kilka zamienionych zdań, ale zawsze :) Później strzeliło mnie jeszcze bardziej, gdy obrzydliwie trzeźwy poszedłem jako chyba pierwszy z towarzystwa… spać! Wszyscy, którzy znają mnie z różnych plenerów, wiedzą jakie to dziwne. A jednak. Tak dostałem tego dnia w kość :) Ale byłem przeszczęśliwy!
Drugi dzień pokazów
Drugi dzień pokazów w górach miał być dokładnie taki sam jak pierwszy, ale... niestety i stety nie był. Dlaczego niestety? Tu będzie krócej, więc od tego zacznę. Niestety – bo w górach tegoż dnia była o wiele mniejsza wilgotność powietrza i wszystkie widowiskowe efekty, jakie się dzień wcześniej działy na skrzydłach choćby F-18… dziś? Miały wolne! A ja poprzedniego dnia, gdy wszyscy szaleli z aparatami, to wiedząc, że następnego dnia będzie powtórka z rozrywki po prostu nie byłem przesadnie przejęty. Bawiłem się, nagrywałem na video itd. itp. Choroba, przecież nie pierwszy raz byłem na pokazach, ale mimo to zapomniałem o podstawowej zasadzie, że trzeba zawsze focić co się da, bo nigdy nie wiadomo co się wydarzy za chwilę, za kilka godzin, za dzień. No i wiele kadrów, które miałem powtórzyć tego dnia, po prostu… uleciało :( Ale to wszystko w temacie „niestety” :) Dalej już tylko „stety”! :)
Drugiego dnia byliśmy mądrzejsi. Nie szliśmy dłuuugiego odcinka do podstawy gór z buta ale... pojechaliśmy kolejką linową, a właściwie wyciągiem krzesełkowym. Zapowiadało się nieźle, ale... no właśnie. Zdecydowanie za ciemno i zdecydowanie za zimno. Wyciąg i jego krzesełka. Każde z taką pseudo-skórą, pokrytą warstewką lodu. Usiąść na tym to mieć już na wejściu zimno i mokro w 4 litery! Choć tak naprawdę usiąść na tym to... mieć ciepło i nieźle przegwizdane. Bo tam, na górze, dyndając bezwładnie te kilka do kilkunastu metrów nad ziemią, nad skałami, w surowych ciemnościach i ciszy przeplatanej trzeszczeniem całej tej konstrukcji to... ok. Przyznam się. Nie czułem się za pewnie! Całe cwaniakowanie zostało gdzieś na dole i ze strachem patrzyłem na krzesełko i kijek powieszone na taaakiej cieniutkiej lince, na której to w tej chwili zawisło moje caaałe życie! Cholera, gdyby coś, to tylko pstryk i... po zawodach! W napięciu wyglądałem stacji końcowej i nasłuchiwałem odgłosów ustrojstwa, którym przyszło mi transportować moje już nieźle zlodzone 4 litery. Udało się! Ale to nie koniec tej drogi krzyżowej. Trzeba jeszcze tylko wskoczyć na górę, w której połowie mniej więcej dopiero byliśmy. Zostało tylko samo podejście. Tylko!!?? Dość strome, ze zmrożoną trawą i śliskimi jak cholera kamieniami. Jak i w dniu poprzednim, z wywieszonymi jęzorami ale dotarliśmy na KP! Trochę później może, ale przynajmniej dziś wiedzieliśmy, o które miejsca w sektorach zawalczyć!
Już przed godz. 9.00 mieliśmy, zupełnie inaczej niż wczoraj, przygotowane do strzału aparaty i... tym razem atak flarami pary F-18 nie był dla nas żadnym zaskoczeniem! :)
Po nich zaczęło się totalne szaleństwo, znane już nam bardzo dobrze z dnia wczorajszego. Tyle że do tego doszedł jeszcze trening Patrouille Suisse. Piękne biało-czerwone F-5 na tle oblanych słońcem gór i cudownie błękitnego nieba zrobiły duże wrażenie. Generalnie chodzi mi o zgranie piękna latania ze scenerią tych wyjątkowych pokazów – bo sam w sobie pokaz był z gatunku tych bardzo dobrych, ale nie z tych rewelacyjnie dobrych! Nie było dużo trudnych elementów, a nawet przeloty nie wychodziły przesadnie równo. Było ładnie, ale tchu w piersiach nie zapierało. W trakcie treningu zespół wykonał na niebie wieeelkie serce, a na końcu baaardzo efektowne rozejście jednocześnie strzelając flarami. Na te dwie figury nikt z nas (każdy strzelał z długiej lufy) nie był przygotowany, więc... potraktowaliśmy to focenie też jako trening i... czekaliśmy na właściwe pokazy o godz. 14.00.
W międzyczasie okazało się, że tak jakoś niebawem mam urodziny i... zanabyliśmy na tę okoliczność kratkę piwa, która znacznie poprawiła nam i tak już wcale niezłe humorki :)
Na popołudniowych pokazach już jak starzy weterani. Wiedzieliśmy co, kto, kiedy, gdzie i jak. Przyszedł więc czas na robienie zdjęć i... staraliśmy się to robić, chociaż przenikliwie ostro świecące w twarz słoneczko nie za bardzo nam w tym pomagało.
Pokazy
Trochę szkoda, że pokazy nie odbywają się z drugiej strony tego łańcucha gór. Byłoby piękne słoneczko z tyłu i... kapitalne ujęcia samolotów na tle turkusowej tafli wody. Ale cóż, nie ma co się zastanawiać tylko orać czym się ma, a ma się i tak dużo. Niestety część strzelania do rękawów tego dnia pokazów odwołano, gdy okazało się, że grupa napalonych foto-widzów poszła na skały, na których nie miało być nikogo, bo tam właśnie spadały pociski! Owi żądni wrażeń śmiertelnicy zagrali na ostro z życiem, bo ponoć kilka serii, zanim się organizatorzy pokazów połapali, spadło kilka metrów od nich... Niewiele brakowało do tragedii. Pod koniec znowu było śmiesznie, bo na pokaz Patrouille Suisse byliśmy gotowi też i z szerokimi kątami, i w momencie gdy zespół szykował się do wykonania wielkiego serducha na niebie, wszyscy zmieniliśmy obiektywy! Tyle, że z miejsca, z którego fociliśmy, zamiast zdjęć wielkieeego serca na niebie, każdy z nas przywiózł do Polski zdjęcia wieeelkiej d… hihi. Bywa i tak ;)
Koniec pokazów i zejście, podobnie jak w dniu poprzednim, z kapitalnymi efektami. Słoneczko grzało niemiłosiernie i pięknie nam pokazywało cudowne Alpy. Gdy zeszliśmy w dolinę, nadciągnęła na nas w jednej chwili potężna mgła. W jednym momencie zimno i prawie zerowa widoczność. Zdążyliśmy sobie zrobić grupową fotkę i... mgłę wcięło :) Rozumiem, każdy chciał sobie z naszą grupą zrobić fotkę, mgła też :) Odwdzięczyła się za to, pięknie rozkładając swoją mięciutką suknię na górskich chatkach, wystawiając nam kolejne cudne kadry do ustrzelenia. Dziś już wracać było o wiele, wiele smutniej. Bo następnego dnia już nie było pokazów :(
A zatem…? Żegnaj Axalp! Do…? Za rok!? :)