Tekściwo
USA - Hity i Mity
Starałem się nie zaśmiecić relacji fotkami. Wszystkie do obejrzenia w Galerii USA
To, że rok 2012 miał być rokiem mojego pierwszego wypadu do USA, postanowiłem już w 2011-tym. W 2012 roku bowiem, zapowiadała się posucha pokazowa w Europie. Bez Radomia, bez Maksa, bez Airpower, czyli bez tych wszystkich pokazów, które będą (mam nadzieję) w 2013 roku! Tę dziurę trzeba było jakoś załatać a Stany to przecież wyśmienita łata do takiej akcji, gdyż tam pokazów jak zwykle - na bogato. Nie samymi jednak pokazami człowiek żyje. Byłem bardzo ciekawy tej słynnej Ameryki. Tak dobrze mi znanej z tysięcy oglądanych hollywoodzkich produkcji, z dziesiątek rozmów z tymi, którzy byli i powiedzieli mi to i owo. Ilość tych informacji ukształtowała w mojej głowie dość konkretny obraz USA i przygotowując wyprawę, zastanawiałem się jak bardzo ten obraz będzie zbliżony do prawdy. Zastanawiałem się, gdyż jedną z moich dewiz życiowych jest ta, żeby mieć zdanie na jakiś temat, trzeba ten temat poznać samemu. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że będę tam tylko kilka/kilkanaście dni i nie poznam całych Stanów a jedynie zobaczę ich wycinek. Ten wycinek jednak da mi odpowiedź na wiele pytań. Głównie na te, które traktują o hitach i mitach w USA! Czyli dla ścisłości – odpowie mi na pytania co tam jest takiego rewelacyjnego (Hity) a co takiego, co mi się zdecydowanie nie spodoba lub co ludzie mówią a jest zdecydowanie nieprawdą (Mity). Pod takim tytułem postanowiłem zebrać wszystkie moje amerykańskie wspomnienia, które będę w tekście oznaczać jako (H) lub (M) co znaczy odpowiednio Hit lub Mit.
Przygotowując wyprawę, chciałem jak najwięcej imprez lotniczych upchnąć w jak najkrótszym czasie. Wiadomo – urlop i koszty. Z analizy pokazowego kalendarium wyszło mi, że najciekawiej będzie pojechać na początku listopada i zaliczyć Homecoming Blue Angels w ich bazie Pensacola oraz Aviation Nation w Newadzie z Thunderbirds w roli głównej. Przez długi czas ten pomysł był aktualny. Do czasu. Do czasu aż nie spisałem się z naszym amerykańskim dobrym duchem – Krzyśkiem Parypą. Znaliśmy się z Chrisem tylko internetowo, a i to nie za dobrze. Kiedyś poczytałem jego ciekawe teksty dot. zwiedzania F-22, kiedyś indziej poczytałem jak to fotografiści lotniskowi w USA są fajni a ci polscy mniej. Miałem o Krzyśku niewyrobione zdanie, które jednak bardzo szybko zaczęło się polaryzować. Na mojego, w zasadzie krótkiego maila, w którym zawarłem zarys naszych planów i pytanie co Krzycho o tym myśli dostałem… (H) potężną odpowiedź z tyloma szczegółami i wyjaśnieniami, że nie wiem czy nie przekroczyła ona rozmiarów tego mojego artykułu! Byłem w szoku. Nie tyle z powodu ilości otrzymanych informacji ale głównie tego, że ktoś, zupełnie bezinteresownie, poświęcił naprawdę dużo czasu by pomóc drugiej, nie znanej wcześniej osobie! Szacun! Po każdym moim kolejnym pytaniu, sytuacja z odpowiedzią była podobna. W efekcie tej naszej konwersacji, nastąpiły drastyczne zmiany w amerykańskich planach. Zmiany potężne gdyż przełożyliśmy wyjazd z odległego listopada na nadchodzący już niebawem maj! Na maj, w którym już była zaplanowana wyprawa do Toskanii i Rzymu! W efekcie tych zmian w planach był powrót z USA w dniu, w którym będzie trzeba przejechać samochodem (za kierownicą) z Warszawy do Wenecji! Brzmiało dość awykonalnie ale… ile to już w życiu tych niewykonalnych akcji dało się zrealizować :) Padło zatem na wcześniej mi nieznane weekendowe imprezy w bazie w Andrews oraz na plaży Jones, między którymi w Nowym Jorku miała się odbyć mała impreza nad rzeką Hudson oraz święto marynarki wojennej USA – Fleet Week. Główne pytanie dotyczyło pogody, ale wiadomo – ja się o pogodę nie martwię! Poinformowałem o tym oczywiście Krzyśka, żeby też się nad tym tematem nie zastanawiał. Znałem już zatem imprezy – teraz pozostało już tylko… No właśnie, zarezerwować hotele, załatwić wizę i zaplanować loty. Z rezerwacją hotelu nie było większych emocji. Udało się znaleźć hotel tuż przy samej bramie Bazy Andrews. Taka rezerwacja wystarczyła do rozpoczęcia magicznego procesu, mającego na celu zdobycie słynnej amerykańskiej wizy! Wizy, wokół której narosło już tak wiele mitów, że aż się bałem do tego procesu przystąpić. W tym celu odwiedziłem nawet szereg forów internetowych, które mówią co należy, co wolno a czego zdecydowanie nie wolno robić, aplikując o wizę! Brzmiało to dość strachowo, ale wiadomo – nie można tego przeskoczyć. Podszedłem do tematu dokładnie tak, jak jest napisane w instrukcjach Ambasady USA. Nie załatwiałem tony zaświadczeń, nie ubierałem się ani elegancko ale swobodnie, nie poznawałem szeregu odpowiedzi na jeszcze większy szereg wcześniej czy później zadanych pytań, nie trenowałem miny olewającego ale jednak zainteresowanego. Zrobiłem zdjęcie, wypełniłem podanie wizowe, zapłaciłem, umówiłem się na słynne spotkanie z Konsulem i… pojechałem do „miejsca kaźni” – Ambasady USA w Warszawie. A tam? (H) Zamiast drogi przez mękę i wzbijania się na szczyty aktorstwa, po 20-sto minutowym oczekiwaniu w sympatycznej atmosferze, dosłownie minutowa rozmowa z Konsulem (urzędnik za szybką!) i wiza przyznana! Przyznana podobnie jak wszystkim innym, którzy razem ze mną w tym czasie byli w Ambasadzie. Ale jaja! A tyle gadania wszędzie o tych wizach. Tyle emocji. Taki wizowy mit? Po trzech dniach kurier przywiózł mi paszport z piękną przepustką do USA. Teraz już tylko zaplanować lot. Oczywiście można było lecieć bezpośrednio z Warszawy drogim, lotowskim, wysłużonym Boeingiem -767 ale przecież chodziło o silne wrażenia! Poszperałem trochę i udało mi się znaleźć loty samolotami, którymi zawsze chciałem lecieć! W jedną stronę (H) słynnym Jumbo-Jetem czyli Boeingiem 747-400 a z powrotem (H) największym na świecie pasażerem - Airbusem A380-800! Wprawdzie z przesiadką we Frankfurcie ale za to Lufthansą, którą lubię i cenię! Jak tylko zakupiłem bilety, włączyła mi się żaróweczka z napisem „Nie mogę się doczekać”! Od jej włączenia do startu z Okęcia, czas płynął mi niewyobrażalnie długo.
Lot Jumbo-Jetem Lufthansy to naprawdę masa bardzo miłych i ciekawych doznań. Samolot zrobił na mnie wrażenie dokładnie takie, jakim sam jest - potężne! Najpierw ta masa ludzi szykujących się do wejścia na pokład we Frankfurcie. Potem ilość miejsc w środku. W każdym rzędzie po dziesięć sztuk! Fotele dość wygodne. Przydziałowo każdy dostał słuchawki, kocyk i poduszeczkę hi hi :) Na zagłówku fotela poprzedzającego znajdował się wyświetlacz, na którym można było oglądać różne filmy, programy, słuchać dowolnie wybranej muzyki albo śledzić położenie samolotu w locie. Duże wrażenie zrobiło na mnie kołowanie i sam start. Boszzz jaki ten Jumbo wielki! Podczas lotu mieliśmy też wyjątkowy catering. Przekąski, posiłki, alkohol. Było bardzo sympatycznie. Leciało się jakby wieeelką halą z ludźmi. Tylko chwilami próbowałem sobie wyobrazić co musi się dziać w takim kolosie podczas sytuacji krytycznej. Odrzucałem jednak te myśli, skupiając się bardziej na tym co się działo za oknem. Po wielu godzinach lotu nad bezkresem oceanu, zauważyliśmy linię brzegową Ameryki! Nie było to odkrycie na miarę Kolumba, ale można było poczuć choć namiastkę tego, co czuł ów wielki podróżnik.
Kolumb na pewno nie musiał wypełniać druczków celnych i migracyjnych. Nam to chwilę zajęło ale już po niej rozkoszowaliśmy się widokami wybrzeża z okolic Nowego Jorku. Zobaczyliśmy też po raz pierwszy choć bardzo niewyraźnie – wieżowce Manhattanu! Po lądowaniu zaczęły się schody. I nie piszę tu o tych fizycznych. (M) Tuż po wyjściu z samolotu przywitała nas taka mała afroamerykanka (Mogę pisać murzynka? Będzie szybciej, albo nie! Będę pisać AA – będzie jeszcze szybciej i bez żadnych podtekstów) w mundurze i ustawiła nas w linii. Najpierw wszyscy ją trochę lekceważyli ale ona nie odpuściła. Następnie wybrała z naszej grupy starszych ludzi, osoby z dziećmi, niepełnosprawnych i puściła ich przodem. Wybrańcy poszli a my z zazdrością czekaliśmy co będzie dalej. W końcu i nas puściła ta mała AA :) Wyszliśmy za zakręt korytarza i po schodach w dół. Z perspektywy schodów zobaczyliśmy co nas czeka. W dole znajdowała się bowiem hala, na której było pełno ludzi czekających w ślimakowej kolejce do okienek oficerów migracyjnych. Tak, zaraz miało się wszystko okazać, czy nas wpuszczą do USA czy może zaproponują samolot powrotny. To zaraz trwało jednak niecałe dwie godziny! Masakra :/ Pani migracyjna wzięła od nas odciski palców oraz zeskanowała oczy, zapytała po co przylecieliśmy do USA i… pozwoliła przejść. Potem jeszcze tylko dział celny i… ufff
Po chwili jechaliśmy już z Goldenem samochodem w kierunku Waszyngtonu. Pierwsze co nam się rzuciło w oczy to nowojorskie drogi. Drogi jak drogi – bez szału. Podobnie jak w Polsce. Były odcinki z ładnym asfaltem ale były też dziurawe. Bardzo spodobały mi się (H) pasy HOV. He He – w końcu USA to kraj skrótów. HOV wzięło się od High Occupancy Vehicle czyli taki trochę nasz BusPas ale trochę rozsądniej pomyślany. Na pasie HOV mogą bowiem jechać wszystkie samochody, które przewożą trzech i więcej pasażerów. Mądre? No pewnie! Kolejną ciekawostką było skrzyżowanie równorzędne. Cztery drogi z czterech stron świata i cztery znaki STOP. Obowiązkowo trzeba się zatrzymać. Kto ma pierwszeństwo? Ten, który przyjechał pierwszy! Wyjeżdżając z NYC wpadliśmy na autostradę. Autostrad w USA jest bardzo dużo i zdarzało się, że miały i po osiem pasów ruchu, za co na pewno należy im się „H”. Niestety po chwili wiedziałem już, że postawię im też „M”. Dlaczego? Ano ograniczenie prędkości na autostradach to 110 km/h! Wyobrażacie sobie jechać gdzieś dziesięć godzin w tłumie samochodów jadących 110 km/h? Normalnie masakra. Jeżeli ktoś chciał jechać szybciej, to na takich cwaniaczków już czekali policjanci. Tych było naprawdę niemało. Zarówno w samochodach oznakowanych jak i cywilnych. Opłaca się pilnować przepisów i prawie wszyscy to robią.
Marzyłem o polskich autobanach, na których można jechać legalnie nawet 150 km/h! Jadąc przez mniejsze miejscowości dostrzegłem kolejne Hity. Amerykańskie uliczki i domki, które znam z wielu filmów. Przed każdym z nich słynne skrzynki pocztowe i oczywiście amerykańskie, wszędobylskie flagi! Co ciekawe – raz minęliśmy pana listonosza. Nie szedł on na wzór listonoszy polskich z wieeelką torbą i skoliozą kręgosłupa ale jechał (H) takim małym samochodzikiem – dostosowanym do tych pocztowych skrzynek – fajny patent! Żeby nie było za dużo hitów, to powiem tylko, że wszystkie te piękne, przejeżdżane przez nas mosty są… (M) słono płatne!
Jeżdżąc po amerykańskich drogach zauważyłem też (M) panujący brak kultury wobec innych użytkowników drogi. Próba zmiany pasa bardzo często skutkowała obtrąbieniem i niewybrednymi gestami innych kierowców. Co ciekawe – (M) wiele samochodów w NYC jeździ z wywieszonymi gumowymi osłonami na przednich i tylnych zderzakach. To też nie świadczy o jakiejś przesadnej kulturze na drogach, głównie o poszanowaniu innych samochodów podczas parkowania. Oczywiście nie spotkaliśmy też znanych chyba tylko w Polsce jakichkolwiek dziękczynnych gestów, gdy któremuś z innych użytkowników drogi zrobiono „dobrze”. Dziękowanie awaryjnymi jest chyba nawet zabronione! Mówiąc o amerykańskich drogach nie sposób nie powiedzieć słówka o amerykańskich (M) prawach jazdy, które zdobywa się bardzo prosto (to niestety widać na drogach), o znakach drogowych, których jest bardzo mało (w stanie Maryland jest ich dziewięć!) i które zastępowane są znakami opisowymi oraz o typach używanych samochodów, które w zdecydowanej większości są samochodami dużymi z automatycznymi skrzyniami biegów. Trochę zabrakło mi typowych, amerykańskich, starych krążowników szos. Niestety ich czas już chyba powoli minął. Ustąpiły one miejsca wszelkiego typu SUV-om. Motory – tu też zauważyłem pewną ciekawostkę. Jeździ ich dość sporo, porównywalnie ilością do ilości motorów w Polsce, ale ani razu nie spotkaliśmy motorniczego ubranego jak należy, czyli w specjalną odzież zabezpieczającą go przed następstwami ewentualnego wypadku. Przyzwyczaiłem się do tego widoku w Polsce, czy wręcz nawet do panującej pewnego rodzaju mody, na wybajerzone wszelkiego typu ochrony i osłony. Bardzo dobrej mody – o ile to można w ogóle modą nazwać. Tam jednak, w Stanach jadący na motorach w krótkich spodenkach i T-shirtach to norma, do której ciężko mi było przywyknąć.
Dotarliśmy do bazy Andrews a ściślej mówiąc do hotelu w Camp Springs usytuowanego przy samej bazie. Ciekawostka, (H) w większości hoteli, które sprawdzaliśmy w celu zrobienia rezerwacji oraz oczywiście w tych, w których miejsca zarezerwowaliśmy, znajdowały się King Size Bed – czyli wielkie łóżka. Tak więc, jak się później okazało, na czas pobytu musiałem zapomnieć o spaniu w pojedynkę. Padło na mariorza i jakoś dawaliśmy sobie radę ze wspólnym spaniem, zarówno w Camp Springs jak i w NYC. Najweselej to jednak znieśliśmy pierwszą wizytę w kibelku! Mariorz wszedł do tegoż przybytku już na lotnisku i od razu wyszedł zniesmaczony tym, że oba oczka były zapchane! Okazało się jednak, że (H) woda w kibelku nie stoi tylko na lotnisku a we wszystkich kibelkach w USA i nie jest wynikiem zapchania a jedynie odmiennej filozofii spłukiwania :) W zasadzie pomysł godzien naśladownictwa! Dzięki temu rozwiązaniu, w toaletach nie ma „zapachów” oraz słynnych szczotek do czyszczenia muszli bo… nie ma takiej potrzeby! A wody zużywa się dokładnie tyle samo więc… Jest Hit! Swoje potrzeby trzeba było zatem realizować do… takiego swoistego akwarium! Wymyśliłem w hotelu, że skoro i tak mamy akwarium to trzeba nabyć jakieś glony, kamienie, muszle i zrobić kompozycję by… żyło się lepiej! :) Czaszka i skarb piratów to coś czego szukałem najintensywniej :) Mówiąc o toaletach, nie sposób nie wspomnieć o tym, (M) że nie jest za dobrze i za czysto i za dostępnie z tym tematem w USA. Niestety nawet w miejscach o sporym zagęszczeniu turystycznym - nie ma szeroko dostępnych publicznych toalet. Wszędzie należy bazować na toaletach w restauracjach czy dużych sklepach i… na palcach jednej ręki można wymienić te, w których było czysto i sympatycznie. Nawet, podobno największy na świecie sklep – Macy’s na 34 ulicy nie może pochwalić się eleganckim Rest Roomem. Byłem i… doświadczyłem :) Nie mówiąc już o stacjach metra, gdzie panował potworny syf :/
Tak jak pokoje dawały jeszcze radę – zwłaszcza ten wielki przy Andrews, tak jedzenie już gorzej. (M) Tyle dni pobytu w USA, dwa różne hotele w dwóch różnych miejscowościach, położonych w dwóch różnych stanach, a jedzenie dokładnie takie samo! Co było w menu? Coś na kształt jajecznicy (robionej sztucznie), jakaś forma podsmażonego boczku, pieczywo tostowe, ciasto na gofry z gofrownicą w opcji: „zrób to sam” i jakieś jogurty czy owoce. Suma summarum nie było dramatu (po wizycie w Rzymie określiłbym te śniadania nawet jako Hit!) ale… ile można jeść w kółko to samo? Mówiąc o jedzeniu w USA to przeżyliśmy kilka dość sporych rozczarowań. Po pokazach w Andrews postanowiliśmy udać się do jakiejś knajpy celem zjedzenia jakiegoś typowo amerykańskiego żarcia. Myślicie, że było to proste zadanie? Dorwaliśmy w hotelu listę okolicznych restauracji i zaczęliśmy poszukiwania. Masakra! (M) Jedyne co udało nam się znaleźć to były knajpy pokroju naszych mlecznych barów z ich najgorszych czasów. Do czasu spotkania z Krzyśkiem, jadaliśmy zatem w Fast Foodach, z których najbardziej smakowało nam w Burger Kingu. Krzysiek - ale to już w NYC – zabrał nas dwa razy do pewnej chińskiej restauracji, w której w końcu można było zjeść dużo, smacznie, rozmaicie i… w dodatku tanio! Bardzo polubiliśmy to miejsce o skośnych oczach. Do tego czasu jednak – znaleźć coś normalnego było bardzo trudno. Nie można mówić o jedzeniu, nie wspominając o głównym micie, jaki wisi nad USA czyli o powszechnie panującej otyłości. Czy widać ją na każdym kroku? No ja widziałem - jak tylko spojrzałem w lustro hi hi :) Mówiąc jednak o tej otyłości w skali mega to… Widać, ale w o wiele mniejszym stopniu niż się tego spodziewałem. Podobno rządowe programy związane z promocją zdrowego żarcia i trybu życia przyniosły dość konkretne efekty. W Fast Foodach można kupić surówki, owoce… Widać też sporo ludzi biegających po ulicach, po parkach. Skąd ta otyłość? Raz że Fast foody a dwa, że w Stanach panuje sztuczne żarcie. Jak ono działa? Ano tak, że wysportowany Krzysiek, jak mówi, po przylocie z Polski do USA w krótkim czasie przytył… 80kg!!! Teraz już jest z nim wagowo wszystko ok, ale dramat swojego czasu był. Oczywiście spotkaliśmy kilka niezłych, wagowych monstrów tu i tam ale, jak pisałem – o wiele mniej niż myślałem, że spotkam.
Skoro zacząłem temat wyglądu ludzi, to może pokuszę się o krótką charakterystykę ich wyglądu, poza oczywiście przerobioną już tuszą. Generalnie jest bardzo kolorowo! Nie mówię tu tylko o AA, których jest naprawdę pełno, zwłaszcza w okolicach Waszyngtonu. Mówię o wszystkich rasach! Wiadomo jak powstawały Stany Zjednoczone. Na teren zamieszkały przez rodowitych Indian, zaczęli przyjeżdżać w poszukiwaniu szczęścia ludzie w zasadzie ze wszystkich szerokości i długości geograficznych a co za tym idzie – byli to przedstawiciele rozmaitych ras. Oczywiście część z nich przyjechała tu z własnej woli a część niestety nie. Mieliśmy piękny przegląd ras od tej europejskiej, afrykańskiej i amerykańskiej (Indianie), po rasę azjatycką, indyjską czy nawet polinezyjską. Wolę tak opisywać rasy niż za pomocą koloru skóry. Rozmaitość niesamowita. Jak tak sobie porównam siebie z liceum czy licealistę z NYC to przyznać muszę, ze mu szczerze zazdroszczę. U nas? Bida panie. W zasadzie jedna rasa i… koniec. Szczególnie w czasach gdy ja chodziłem do liceum (Bitwa pod Grunwaldem i te sprawy) a tu? Proszę… W jednej klasie kilka ras na porządku dziennym. Można mieć koleżankę Europejkę, Japonkę, Hinduskę, Afroamerykankę, Indiankę – normalnie United Colors of Benetton!
Super sprawa. A_a, żeby było jasne – nic nie mam do naszych europejskich Polek! Ale taka dywersyfikacja to zawsze poszerzenie wiedzy o człowieczeństwie a tej nigdy za dużo ;P Wspominając Indian to jedna sprawa szalenie mi się w USA podoba – podobno Indianie, jako jedyni właściciele tych ziem – są zwolnieni z podatków! To jest dopiero podejście. Bardzo fair. Dobrze, że Amerykanie mają świadomość swojego wszechświatowego pochodzenia i szanują choć w taki sposób rodowitych mieszkańców. Cała reszta jest przyjezdna. Proces przyjeżdżania do Ameryki trwa po dziś dzień. Może na mniejszą skalę niż onegdaj ale trwa. Tu nadal jest dla wielu ziemia obiecana. Tu nadal jest dużo, dobrze płatnej pracy. Do tego obecnie – być Amerykaninem – brzmi dumnie. Stojąc nad rzeką Hudson i patrząc na wyspę imigrantów oraz mając przed oczyma wiele obrazów z różnych filmów fabularnych czy dokumentalnych, zastanawiałem się jak to kiedyś się odbywało. Jak przyjmowano/traktowano imigrantów z Europy, jak przyjmowano tych z Afryki. Gdy w swoich przemyśleniach byłem pełen gniewu w temacie niewolnictwa, które powszechnie uznawane jest jako mega zło – spojrzałem na grupę AA idącą obok mnie. Grupę dziewczyn i chłopaków, uśmiechniętych, zadowolonych, dobrze ubranych, zadbanych, słuchawki na uszach, iPhone’y, laptopy… i zastanowiłem się co zwłaszcza oni myślą sobie o niewolnictwie? Nigdy wcześniej nie patrzyłem na to zjawisko w ten sposób. Wiadomo – należy totalnie potępić porywanie kogoś siłą, wbrew jego woli. Potępić zmuszanie do ciężkiej, niewolniczej pracy, bicie, gwałcenie, zabijanie. To jest oczywiście bezsporne! Nie mogłem jednak uwolnić się od przemyślenia, że gdyby nie niewolnictwo, to zapewne ta grupa AA nie szłaby teraz tu obok mnie, a najprawdopodobniej mieszkaliby w powiedzmy sobie szczerze – biednej i nękanej wojnami, chorobami, głodem, innymi klęskami Afryce i… marzyli o ucieczce do choćby takich Stanów Zjednoczonych! Wiadomo – ich przodkom było tu bardzo źle, ale czasy się zmieniły. Dzięki tragedii ich pradziadów – ci młodzi mają dziś wyjątkowo dobrą szansę na lepsze życie od ich rówieśników w Afryce!
Inna sprawa to taka, czy USA bez niewolnictwa byłoby takie, jakie jest obecnie? Ciekawi mnie co oni sobie myślą hen tam gdzieś z tyłu głowy. Wiadomo przecież, że nikt się ich o to nie zapyta - można mieć z tego tytułu duże kłopoty. W Stanach kładzie się bardzo silny nacisk na walkę ze wszelkimi objawami rasizmu. Szczególnie w Stanach, gdzie mieszanka rasowa jest tak ogromna! Co mnie jeszcze bardzo w USA w temacie rasowym uderzyło? Potężna wręcz ilość Żydów. Jako, że jestem bardzo ciekaw rozmaitych zwyczajów, zachowań, ciekawostek z życia różnych ras, będąc w Stanach dowiedziałem się bardzo dużo o Żydach właśnie. Nie wiedziałem wcześniej jakie relacje panują w tej grupie etnicznej. Nie wiedziałem jakie są grane spory pomiędzy Żydami ortodoksyjnymi a tymi nowymi Żydami, którzy tylko odziedziczyli swoje pochodzenie po matce a nie do końca chcą się afiszować ze swoim pochodzeniem. Nie wiedziałem jakie zwyczaje, obyczaje mają ortodoksi. Moje dociekanie zaczęło się po wizycie w nowojorskim sklepie B&H, który dla wielu fotografów na całym świecie uznawany jest za wręcz mekkę sprzętową. Nie wiedziałem wcześniej, że sklep ten prowadzony jest właśnie przez Chasydów! Musielibyście widzieć moje zdziwienie gdy wszedłem do B&H i zobaczyłem stada czarno-białych strojów, pejsów, kapeluszy, jarmułek, modlitewnych frędzli itd. itp. Nie żebym miał coś przeciwko, ale nie byłem na to przygotowany. Nie wiedziałem wcześniej, że większość tych większych sklepów fotograficznych i nie tylko w NYC prowadzona jest przez Żydów właśnie. Z drugiej strony, skoro mają do tego smykałkę – to czemu nie. Śmiesznie jest tylko podobno wtedy, gdy mają jakieś swoje święto. Na przykład B&H jest zawsze zamknięty w sobotę. A w końcu to najlepszy handlowy dzień! Gorzej jak ich święta trwają kilkanaście dni a ma miejsce premiera jakiegoś aparatu. Niestety/stety – klienci muszą poczekać.
Po pokazach w Andrews, mimo zmęczenia po całodziennym foceniu, postanowiliśmy pojechać choć na chwilę do Waszyngtonu. Od strony oceanu zbliżał się huragan i prognozy pogody na dzień następny nie dawały najmniejszych szans na dobre fotki w stolicy USA. Mieliśmy przyjemność podziwiania zjawisk przedhuraganowych na niebie. Pięknie kłębiły i strzępiły się chmurki – postanowiliśmy je wykorzystać fotograficznie właśnie w Waszyngtonie. Nie mieliśmy niestety dużo czasu. Plan był taki, by zobaczyć najważniejsze miejsca przed zapadnięciem zmroku. Pierwszy w nasze fotograficzne szpony wpadł Capitol.
Mieliśmy tam focić tylko przez chwilkę, ale jak tu zostawić takie kadry do zgarnięcia innym? Chylące się ku zachodowi słońce pięknie współpracowało z niebywałymi wręcz chmurami. Zdjęcia robiły się same! Mimo to musieliśmy stamtąd znikać bo słońce było już bardzo nisko. Po chwili, wraz z setkami innych turystów, robiliśmy już zdjęcia Białego Domu. Niestety było już dość ciemno i udało się jedynie zrobić ot, takie foteczki pocztówkowo-poglądowe. Było cholernie wesoło ;) A Biały Dom? Hmmm to wbrew temu co się wszędzie słyszy - nie żaden barak! Dom zwykły, ładny taki, duży i.. biały :P
Temat fotografowania Waszyngtonu zostawiliśmy otwarty na kolejne wizyty w tych okolicach. Podobnie jak wizytę w przepięknym Ocean City, którym zaszczepiły nas opowieści Krzyśka i zdjęcia poznanej na pokazach, pewnej fotografistki. Oczywiście, że następnego dnia mogliśmy tu przyjechać ponownie ale… wybraliśmy Muzeum Lotnictwa (KJM!) [skrót KJM – do odgadnięcia nieobowiązkowo dla chętnych, hi hi]!
Droga z Waszyngtonu do Nowego Jorku – wrrrr znowu te autostrady! Swoją drogą, jak się patrzy na mapę USA, to wydaje się, że tu wszystko jest tak fajnie blisko koło siebie. Nowy Jork zaraz koło Waszyngtonu, zaraz niżej Floryda a na północ Niagara. He he – złudzenie. (H) USA to potężny kraj. A tam kraj – to kontynent składający się z wielu jakby krajów, tak od siebie odległych nie tylko kilometrowo ale też i kulturowo, krajobrazowo, klimatycznie. Mają tam dosłownie wszystko i to w kolosalnym wymiarze! Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zwiedziłem tylko niewielki wycinek tego olbrzyma, ale będąc tam właśnie non stop miałem takie odczucie, że ten kraj jest potężny. Potężny pod każdym względem! Jadąc tą nieszczęsną autostradą zatrzymywaliśmy się czasem na popas. Pisałem już o jedzeniu ale nie pisałem o cenach. Tu mamy kolejny Mit. Jak planowałem kiedyś wypad do Stanów to wszędzie słyszałem, że drogie to są tylko bilety lotnicze. Wystarczy się tylko do USA dostać a tam to już mega taniocha. Od chwili wylądowania na JFK w NYC analizowałem sobie ceny i niestety z paroma wyjątkami musiałem przyznać rację Goldenowi (był w Stanach już wiele razy), że należy wszystko mniej więcej przeliczać jeden do jednego! Jeżeli w Polsce za żarcie w Burger Kingu zapłacimy 30 złotych to w USA zapłacimy 30 dolarów. Niestety tak to mniej więcej wyglądało. Wszystko było o te trzy razy droższe. Oczywiście z paroma wyjątkami. (H) Paliwo! Tanie strasznie! Z tego co pamiętam wychodziło nam trochę ponad 2 zł za litr! Ciuchy w wielkich sklepach też o wiele tańsze. Markowe jeansy to rząd wielkości 130zł, ładna, letnia sukienka dla Mai to 60-100zł. Nic dziwnego zatem, że jak wpadłem do Sears’a to wyszedłem z naręczem sukienek dla Mai na każdą okazję! (H) Swoją drogą sklepy typu Sears, Macy’s itp. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. To coś, czego chyba jeszcze w Polsce nie ma. Gdyby były… byłoby fajniej – chyba :)
Now you’re in New York,
These streets will make you feel brand new,
The lights will inspire you,
Lets here it for New York, New York, New York…
Ta piosenka Jay-Z i Alicii Keys (posłuchaj) chodziła mi po głowie cały czas gdy jechaliśmy do NYC. Zanim jednak poczułem jej ducha, podziało się kilka innych wydarzeń. Wjechaliśmy do NYC i trochę pogubiliśmy drogę do hotelu i… wjechaliśmy w ot, takie normalne dzielnice. Dzielnice bez wieżowców, finansjery, przepychu. (M) No i od razu przed oczyma stanęły obrazy z filmów o walkach gangów, o nowojorskiej biedzie, szarości. No szału nie było. Dojechaliśmy w końcu do hotelu na Brooklynie i zaraz po zalogowaniu postanowiliśmy uderzyć do miasta. Fajnie, że stację metra… wróć! Subway’u mieliśmy zaraz pod hotelem, to zostawiliśmy wszystko poza sprzętem foto i… kierunek Manhattan!
Nasza stacja była dla mnie kolejnym dość mocnym ciosem. (M) Wąskie schody jak w prowincjonalnym miasteczku wejście do miejskiego kibla. Zresztą dokładnie tak samo pachniało! Straszny syf. Zeszliśmy na dół a tam, prawie między naszymi nogami przebiegł szczur! Boszzz jak ja nie lubię tych gryzoni! (M) Podobno na jednego mieszkańca NYC przypadają cztery osobniki! Przebiegł przy nas w kierunku takich starych, obgryzionych na dole, drewnianych drzwi, zamkniętych na kłódkę. Nie chciałem wiedzieć co jest za nimi. Tymczasem podeszliśmy do automatu i zanabyliśmy bilety. Wejście przez bramki i… stacja. W zasadzie nie stacja a jeden peron. Też nie wzbudził naszej miłości. Brudno i śmierdzi. Miedzy szynami jakby szambo wybiło. Jakaś ławka – strach usiąść by się nie przykleić. Przy nas jacyś smutni, szarzy ludzie. Przyjechała kolejka i też nie byliśmy zachwyceni. Nie była to Moskwa ani Paryż. Jechaliśmy w kierunku na Brookliński Most, gdzie miał czekać na nas Michał. Michał – kolejny z naszych przyjaciół mieszkający w Stanach, który postanowił nas oprowadzić fotograficznie po Wielkim Jabłku. Z metra wysiedliśmy w samym środku chińskiej dzielnicy i… zbaraniałem! No słyszałem wcześniej jak to wygląda ale nie spodziewałem się takich Chin! Nigdy nie byłem w Chinach ale poczułem się jakbym właśnie tam się znalazł.
Sami Chińczycy, wszystkie napisy po chińsku. Masa sklepów, straganów, tłum ludzi, rowery. No jazda! Kilka przecznic dalej byliśmy już w Małej Italii a tam… od razu, jak nożem odciął zmiana klimatu na… totalnie sycylijski, choć już nie tak sterylny jak ten w China Town. Doszliśmy do Brooklińskigo Mostu i trochę mnie wryło w ziemię. Jaki on jest potężny! Szkoda, że akurat trwał tam jakiś remont, który na pewno odbije się później na jakości zdjęć. Szedłem jednak i zmiatałem wszystkie kadry. Dosłownie jak japoński turysta. Trzy body i pełny zakres ogniskowych od 8 do 300mm! Musiałem komicznie wyglądać ale kto by się tym przejmował. Zastanowiło mnie trochę tylko w momencie, jak wywołałem uśmiechy na twarzach pewnej mijanej japońskiej wycieczki! :) Na końcu mostu spotkaliśmy Michała. Tyle lat się już znamy internetowo – fajnie tak w końcu spotkać się na żywo. Michał wziął nas pod swoje skrzydła i zaprowadził na miejsce, z którego mogliśmy zrobić (H) panoramę Manhattanu. Było już dość ciemno gdy tam doszliśmy. Widok na wieżowce Manhattanu z Brooklińskim mostem z prawej i Statuą Wolności z lewej – był dla nas porażający! To było cudowne wrażenie. Nie pamiętam bym kiedykolwiek tak zbaraniał przed jakąkolwiek panoramą!
Michał nie dość, że nas poprowadził, to jeszcze wziął kilka statywów, byśmy mogli porobić swoje nocne „foty życia” w tym właśnie miejscu! W takich chwilach człowiek wariuje. Kombinowaliśmy z różnymi ujęciami. Chodziliśmy to w górę, to w dół nad samą powierzchnię wody. Dorwaliśmy się tak do aparatów, że nawet nie zauważyliśmy, że zrobiło się bardzo późno a na drugi dzień mieliśmy w planie wstać bardzo rano bo zaczynał się Fleet Week – święto floty.
Fleet Week, połączony pierwszego dnia z Hudson River Air Show, to nic innego jak elementy bardzo hucznie obchodzonego w Stanach, Memorial Week. Tygodnia poświęconego wszystkim żołnierzom poległym na różnych frontach, których Ameryka miała przecież niemało. Impreza tego dnia polegała na tym, że od rana do nowojorskiego portu płynął strumień różnego rodzaju okrętów. Zarówno cywilnych kilkumasztowych żaglowców jak i okrętów wojskowych – nie tylko amerykańskich. Wyglądało to bardzo ciekawie, gdy po rzece Hudson, która bądź co bądź znajduje się pomiędzy kompleksami wieżowców, jeden po drugim sunęły te potężne jednostki. Na linii naszego fotografowania znajdowała się też Statua Wolności – dodało to fotkom jeszcze większego smaczku.
Po kilku godzinach po Hudson zaczęły płynąć coraz większe jednostki. W tym też czasie ruszyło się też powietrze! Raz po raz przelatywały albo pojedyncze samoloty albo całe formacje z Blue Angels na czele. Będąc w tym miejscu nie można było nie pomyśleć o słynnym lądowaniu na Hudson Airbusa A320 z kapitanem Chesley Sullenbergerem za sterami. Na szczęście podczas naszego focenia nic tak niebezpiecznego się nie wydarzyło a najgorszą rzeczą jaka nam się przytrafiła, było lekkie pogorszenie pogody pod koniec parady. Końcówka parady zresztą była najciekawsza bo płynął lotniskowiec oraz potężne okręty z Wielkiej Brytanii i… Japonii! Jakież było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy japońską banderę znaną choćby z filmów o ataku na Pearl Harbour mającą za tło – amerykańską Statuę Wolności? Świat zwariował! :) Znak czasów.
Tego samego dnia zwiedziliśmy jeszcze sam środeczek Manhattanu, czyli miejsce gdzie stały słynne wieże WTC. teraz rośnie tam najwyższy wieżowiec NYC czyli – Freedom Tower. Jest jeszcze nieskończony a już jest najwyższy! Robi silne wrażenie choć… ja chyba wolałbym zobaczyć słynne wieże WTC ;( Z tego co się dowiedziałem – były takie plany i wielu Amerykanów im przyklasnęło. W strefie zero po wieżach – powstaje 9/11 Memorial, który będzie się składać z dwóch stawów symbolizujących właśnie wieże.
Poszliśmy w kierunku portu, gdzie wreszcie mogliśmy sobie usiąść i coś porządnego zjeść. Po jedzonku udaliśmy się w kierunku miejsca spotkania z Michałem. Była to bodajże 34 ulica i godzina wczesno wieczorna. Gdy już byłem bliski zakochania się w NY, po ujrzeniu jego fantastycznych panoram, wieżowców, portu, mostów, to właśnie na tej ulicy przeżyłem kolejny cios. (M) Po raz pierwszy widziałem taką masę ludzi sunących po i tak bardzo szerokim chodniku! Ludziska chyba pokończyli pracę i ruszyli tłumnie do metra. Wrażenie było zdecydowanie wyjątkowe! Nie dało się iść w takim tłumie. Najciekawiej było na skrzyżowaniach, gdzie przecinały się dwa prostopadłe do siebie strumienie! Panie Premierze! Jak żyć w takim tłumie!? To był ten moment, w którym sobie powiedziałem – tak, to wyjątkowe miasto! Ale za nic nie chciałbym tu mieszkać!
Kilka godzin później, w towarzystwie Michała i jego przyjaciela Darka, robiliśmy już foteczki Manhattanu z odwrotnej strony niż wczoraj. Najciekawiej było kiedy zaczęło zachodzić słońce a jego promienie odbijały się swoim czerwonym światłem w kolejnych oknach, kolejnych wieżowców. Dodając do tej i tak pięknej panoramy świeżo zaparkowane w porcie okręty, było naprawdę miodnie!
Gdy do NYC przyjechał Krzysiek Parypa to zafundował nam przejażdżkę po tym wielkim mieście. Jako że Krzycho tu wiele lat mieszkał i nawet udzielał się jako oprowadzacz wycieczek, to na każdym kroku mogliśmy liczyć na opowieści dotyczące tego co widzimy. Jeżdżąc tu i ówdzie co chwilę dowiadywałem się o nowych Hitach ale też i padały niektóre Mity.
Jednym z nich była słynna z programu „You Can Dance” szkoła tańca na Brodway’u, (M) która podobno jest ani wielka, ani słynna. Innym, była (M) „świetlica” na polskiej dzielnicy, w której z reguły występują gwiazdy polskiej muzyki (druga taka jest na chicagowskim Jackowie) a następnie szumnie w kraju głoszą o odbytym właśnie „Tournee po Stanach” :) Swoją drogą ta polska dzielnica, słynny Green Point, to szału nie robi (M). Wszystko tam jakieś takie siermiężne, brudne. Rozumiem, że ludziska opuścili kraj za chlebem, którego ponoć jest w Stanach nadal sporo i jak tylko ktoś „nie jest tępy ani leniwy” to pracę mieć będzie na pewno, ale nie zazdroszczę im mieszkania w takim miejscu na ziemi. Za to fajnie było usłyszeć polski język, zobaczyć polskie sklepy, słynną ulicę Manhattan, czy choćby naszą, polską… Biedronkę! Szkoda, ze tego dnia nie dopisała pogoda ale z drugiej strony – zobaczyć wieżowce Manhattanu pogrążone do połowy w chmurach to też radocha.
Największym jednak Hitem spacerów po samym NY (wyłączając oczywiście panoramy z wieżowcami) był Times Square! Oczywiście miejsce znane jest chyba wszystkim! Dziesiątki relacji w TV – choćby ze słynnych sylwestrowych nocy, dziesiątki opowieści tych co byli i widzieli… ale jak się tam stanie pośrodku, poczuje się atmosferę tego miejsca, to rzeczywiście można powiedzieć, że właśnie tam czuć bicie nowojorskiego serducha! Miejsce jest magiczne.
Byliśmy tam za dnia, byliśmy też w nocy. Z fotograficznego punktu widzenia – zero różnicy! :) Jest tam tyle świateł, tyle neonów, że nawet w nocy jest dostatecznie jasno do fotografowania. A ile tam ludzi?! Masakra normalnie. Zdecydowana większość to oczywiście turyści z aparatami w dłoniach, zgarniający wszystkie okoliczne kadry. Najbardziej podobało mi się kilka miejscówek. Sklep z NYC pamiątkami, gdzie wszyscy obkupiliśmy się w suweniry dla bliskich, (ponoć) największy na świecie sklep z zabawkami z czynną karuzelą pośrodku oraz… restauracja Arnolda Schwarzeneggera a teraz Sylwka Stallone o wdzięcznej nazwie Planet Hollywood! Knajpa zrobiona jest w filmowym klimacie chyba niespotykanym gdzie indziej. Na ścianach znajdują się rekwizyty z różnych, popularnych filmów, przychodzą tam ponoć znane osobistości świata Hollywood i… co ciekawe – jak na NY jest tam bardzo tanio! Spędziliśmy w Planet Hollywood sympatycznie czas spijając oczywiście Jacka Danielsa.
Piliśmy Krzyśka zdrowie! Okazał się być naprawdę wyjątkowym człowiekiem! Bardzo nam pomógł, dzięki niemu dużo poznaliśmy, dowiedzieliśmy się wielu ciekawostek. Myślę, że mamy nie tylko podobne pasje, ale też podobne zdania w wielu, też tych trudnych, kwestiach. Co więcej, myślę że mamy również podobne podejście do życia. To zawsze bardzo pomaga! Generalnie cały czas się razem super bawiliśmy, a to chyba najlepszy dowód na „braterstwo dusz” :)
Ostatnim miejscem jakie zwiedziliśmy w Nowym Jorku był słynny Central Park. Na wycieczkę zabrał nas Darek, z którym smutno i poważnie to też być nie może :) Niestety tego dnia stała się straszna rzecz z (M) pogodą. Z tego co mówili chłopaki z NYC to właśnie tego dnia pogoda wreszcie zaczęła być normalna jak na NYC przystało, czyli potwornie gorąco i duszno. Wilgoć wisząca w powietrzu sprawiała, że nie było jak oddychać a ciuchy bezwzględnie poprzyklejały się do spoconego ciała. O nie! To nie klimat dla mnie! Przez tą pogodę nie byłem zwolennikiem intensywnego zwiedzania Parku. Owszem – to piękna sprawa, taka potężna zieleń w samym środku wielkiej aglomeracji ale ja myślami już byłem w naszym klimatyzowanym hotelu, gdzie już po chwili razem z Darkiem wznieśliśmy toast (może dwa) za udany pobyt w Stanach!
Po tej imprezce czekała nas już tylko jedna atrakcja naszego wypadu… (H) Lot Airbusem A380! :)
Po oddaniu samochodu w wypożyczalni, po odprawie bagażowej i paszportowej, doszliśmy w końcu do naszej bramki, gdzie stał on – piękny i potężny A380! Może tam nie wydawał się aż taki wielki, gdyż obok stały kolejne A380-tki ale… gdy tylko przy nim pojawiali się ludzie, to można było wreszcie do czegoś odnieść te jego monstrualne rozmiary, które faktycznie zrywały nam berety z głów! Była to wersja A380-800, która na pokład może zabrać (w wariancie dwuklasowym) ponad 600 osób! Tyle też osób zaczęło się zbierać przy naszej bramce. Masakra normalnie jak taki potężny tłum może wejść do jednego samolotu! Może :) Już po chwili wygodnie siedzieliśmy w swoich fotelach. Podobnie jak w Jumbo, dostaliśmy przydziałowe kocyki, poduszeczki, słuchawki. Podobnie też mieliśmy zainstalowane przed oczyma dotykowe monitorki, które zdawały się sprawniej i szybciej działać od tych w 747. Możliwości wyboru różnych tematów audio i video były prawie takie same. Prawie, bo w A380 doszły dodatkowe opcje video związane z wizualizacją lotu. Była bardziej rozwinięta nazwijmy to – sekcja GPS, która pokazywała gdzie jesteśmy nad globem w różnych skalach oraz - co ciekawe - pokazywała symulowany widok z kabiny pilotów! Najciekawsze jednak były (H) widoki z kamer! Jedna zamontowana była na stateczniku pionowym i patrzyła do przodu - ujmując całą sylwetkę samolotu. Druga zamontowana z przodu samolotu patrzyła do przodu w kierunku lotu. Trzecia – również zamontowana z przodu, ale patrzyła do dołu. Pełny zakres! Już samo kołowanie było mega. Zwariowaliśmy z tym przełączaniem między widokami z kamer. Fajnie wyglądało jak przed nami jechał jakiś zwykły samolot. Wyglądał jak awionetka hi hi :) Wjechaliśmy na pas i… ogień. Kapitalne uczucie jak taki kolos się rozpędza i odrywa od pasa. Super w kamerkach było widać moment przebijania się przez chmury. Po chwili już byliśmy nad Atlantykiem i pod wspaniałą opieką załogi Arbuza. Catering naprawdę rewelacyjny. Wszystkiego dużo i… z uśmiechem na twarzach sympatycznych stewardes. Pisząc ten tekst, jestem już po wielu kolejnych przygodach z liniami lotniczymi w tym roku i stwierdzam obiektywnie, że porównując z innymi, lot A380 był jak pobyt w niebie! Fajnie kabina pasażerska wyglądała w nocy, gdy wszyscy poprzykrywani kocykami patrzyli w swoje monitorki, które w zasadzie były jedynymi widocznymi elementami we wnętrzu tego kolosa. Podróż powrotna minęła nam o wiele szybciej. O świcie lądowaliśmy we Frankfurcie, oczywiście skrupulatnie rejestrując czym się tylko dało widoczki z kamer. Lądowanie nie było mięciutkie ale nie mogło być inaczej. Kolos musiał w końcu jakoś wytracić tą potężną energię! Po chwili siedzieliśmy już w Airbusie ale… A319 i czuliśmy się… jakoś inaczej.
Wybrane fragmenty lotu A380 widziane na wyświetlaczu zagłówkowym :)
Po przylocie do Polski ogarnąłem najważniejsze kwestie i po kilku godzinach już jechałem samochodem do… Wenecji! Jechaliśmy pół dnia i całą noc, by od razu przystąpić do całodziennego zwiedzania tego pięknego miasta. Piszę tu o tym, by zadać kłam potocznie panującemu mitowi (M) nieznośnego Jet laga, czyli problemów z samopoczuciem wynikających z różnicy czasu między USA a Polską. Moja teoria na ten temat jest taka, że problemy będą mieć ludzie mało aktywni, którzy prowadzą regularny tryb życia – np. śpią w tych samych codziennie godzinach. Mnie Jet lag nie ruszył wcale. Ani w jedną ani w drugą stronę, więc… da się :)
Ufff – rozpisałem się trochę. Jakie więc są tak naprawdę te Stany Zjednoczone Ameryki? Tak naprawdę to nie wiem. Ciężko cokolwiek wiarygodnie ocenić w zasadzie tylko ocierając się o temat. Każdy zapewne Amerykę znajdzie inną. Jedni będą nią zauroczeni, inni podłamani, a jeszcze inni – i jedno i drugie. Trzeba to przeżyć samemu. A ja? Ja chcę jeszcze raz!!! :)
Wszystkie zdjęcia ze Stanów (nooo prawie wszystkie gdyż zrobiłem ich tam tysiące) do pooglądania w Galerii USA w dziale Turystyka
Mało? To zapraszam na relacje foto-lotnicze z USA! :)