Tekściwo
Wielka Majówka 2012
Nie chce Ci się czytać? Przejdź od razu do Galerii z Wielkiej Majówki 2012 :)
Gdy dostałem z pracy propozycję nie do odrzucenia o wzięciu urlopu w celu przedłużenia sobie długiego weekendu w długi wolny tydzień – nie byłem zachwycony. Mam bardzo mało urlopu i w zasadzie wszystkie dni są już skrupulatnie zaklepane na rozmaite fotoekspedycje. A tu nagle musiałem wziąć trzy dni. Inna sprawa, że dzięki tym trzem dniom urlopu zyskało się 9 dni wolnego. No trudno – trzeba z tym żyć Panie Premierze. A skoro już urlop stał się faktem to należało go odpowiednio zaplanować. Chciałem upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Pobyć z Mają, pojechać gdzieś z Asią a wszystko tak, bym i ja był z tego zadowolony. Nie udało mi się znaleźć jakiejkolwiek zagramanicznej wycieczki – wszystko wykupione! Swoją drogą – gdzie jest ten kryzys? Pozostała nam piękna Polska. A jak zostajemy w kraju to postanowiłem pojechać w moje ulubione rejony. Sprawy zaczęły się wreszcie toczyć po mojej myśli. Udało się zarezerwować Gawrę w Białowieży, udało się zarezerwować spanko nad Biebrzą oraz… pensjonat w Jastrzębiej Górze. Zależało nam by Maja poszła na swoje sobotnie warsztaty musicalowe, więc wyjechaliśmy w sobotę po jej warsztatach i zaplanowaliśmy powrót na piątek – przed kolejnymi. A więc… w drogę! Zanim jednak wyjechaliśmy – postanowiłem kupić Mai aparat! Obiecałem jej niedawno, że zacznę ją szkolić fotograficznie a ze zwykłym kompaktem byłoby mi to ciężko osiągnąć. Poszedłem do Media i… jak na zawołanie trafiła się piękna promocja na Nikona D3000 + 18-55VR więc, nawet się chwili nie zastanawiałem :) Nie zdziwiło mnie też, że na dłuuugi weekendo-tydzień zapowiadała się piękna pogoda! Co ciekawe – miała się zacząć psuć od przyszłego piątku czyli od zaplanowanego przez nas końca odpoczynku :) Czy to nie wspaniałe?
Białowieża
Musielibyście zobaczyć oczy Mai gdy wsiadła do samochodu i dostała do ręki jej nowy aparat Nikona! Aparat taki jak ma… tata! :) Było tak wesoło, że nie przeszkodziły nam nawet mega korki na wylocie z Warszawy. Kilka chwil i już byliśmy w naszej klimatycznej Gawrze. Do tego dostaliśmy nasz ulubiony pokoik, więc pełnia szczęścia! Pierwszy wieczór i kolejny dzień postanowiliśmy lajtowo odpocząć. Byłem przeszczęśliwy gdy widziałem Maję biegającą z aparatem i robiącą dziesiątki zdjęć. Co chwilę podawałem jej nowe wskazówki. Muszę to wszystko jakoś rozsądnie wyważyć, by nie przesadzić z natłokiem informacji i po prostu jej obrzydzić fotografowania. Myślę, że na razie mi się udało. Tym bardziej jest fajnie bo Maja bardzo szybko pochłania nawet trudną wiedzę i jeszcze się z tego cieszy :) Samuraj miał pozajmowane terminy więc na niedzielę wymyśliłem wypad do Muzeum Białowieskiego Parku. Był to strzał w 10-tkę! Coś słyszałem, że muzeum jest OK ale to co zobaczyłem bardzo przekroczyło moje przypuszczenia. Już sam budynek i jego obejście zrobiły na mnie duże wrażenie. Po wejściu do środka najpierw się trochę zdziwiliśmy, że po Muzeum można chodzić tylko z przewodnikiem ale odczekaliśmy swoje by po chwili wraz z nim wkroczyć w świat magii Puszczy Białowieskiej! To było niesamowite. Zwiedzanie Muzeum było niczym innym jak spacerem po Puszczy z możliwością wręcz namacalnego poznania jej wszystkich tajemnic. Kolejne odsłony Puszczy były tak zainscenizowane, że wydawało się, iż są wręcz naturalne! Masa zwierząt, drzewa, krzewy, moczary, a do tego wszystko wkomponowane w odgłosy natury. Ja byłem pod ogromnym wrażeniem a co dopiero Maja. Biegała za przewodnikiem i wszystkiego słuchała. Inna sprawa jest taka, że postanowiłem ją z tego później przepytać. Nasza przygoda w Muzeum trwała ponad godzinę. Przez ten czas udało się Maję nie tylko nauczyć co w „Puszczy piszczy” ale też rozkochać ją w tej wspaniałej okolicy. To najlepszy dowód na to, że Muzeum jest wręcz genialne o czym nie omieszkałem powiedzieć szefostwu Muzeum i naszemu rewelacyjnemu przewodnikowi. Popołudniem udaliśmy się do pokazowego rezerwatu. Niestety upał sprawił, że ani zwiedzającym ani rezydentom nie było fajnie. Zwierzaki się pochowały w cieniu a płaskie światełko nie dało szansy na dobre zdjęcia. Wieczór spędziliśmy na zwiedzaniu i podziwianiu Białowieży, spacerowaniu po parku, gdzie robiliśmy zdjęcia i spotkaliśmy ciekawego pana, który opowiadał nam o swoich perypetiach życiowych. Swoich i jego Jezusa :) Spać poszliśmy wcześniej gdyż Samuraj zarządził, że mamy jutro się stawić w wyznaczonym przez niego miejscu (15 km od Białowieży) o… 4 rano! :) No trudno – jak się chce sfocić dzikie żubry to, to jest niestety jedyna opcja.
Dla Mai to totalna nowość – pobudka o 3.15 :) Wstała dzielnie i już po chwili była gotowa na przygodę. Na wyznaczonym miejscu byliśmy przed 4 i rozkoszowaliśmy się widokiem leniwie budzącego się dnia. Najpierw pojechaliśmy do lasu zobaczyć czy aby na jednej polanie nie ma tych naszych największych ssaków. Niestety w lesie nie było, ale było co innego - ogłuszający wręcz śpiew ptaków! Tak na godzinę przed wschodem słońca wszystko co żywe w lesie zwariowało :) To było niesamowite – iść przez las w takich okolicznościach. Mimo, że widzieliśmy świeże ślady i żubra i nawet wilków to żadnego przedstawiciela tych ras nie spotkaliśmy. Co ciekawe – pół godziny później w lesie już było o wiele spokojniej. Wracamy do punktu zbiórki (świadomie nie piszę gdzie, gdyż nie wiem czy nasz przewodnik by sobie tego życzył). Tam, pod lasem, w świetle coraz jaśniejszego nieba i poświacie porannej mgły, zamajaczyły nam sylwetki dwóch żubrów! Genialnie to wyglądało. Kapitalny klimat tej chwili podkreślił jeszcze bociek, który przechadzał się przy żubrach w tę i we w tę :) O dziwo żubry nie spitalały gdy nas zobaczyły. Podobno to miejscowa atrakcja. Wpisały się pięknie w klimat tej wioski i olewają generalnie ludzi. Normalnie jak takie brązowe, lekko przychudzone krowy. Mimo to wrażenie niesamowite! Szkoda, że nie założyliśmy gumowców. Trawa z zimną jak lód rosą, przemoczyła nas aż do kolan. Postanowiliśmy zrobić odwrót do hotelu odpuszczając spacer po lesie pierwotnym. Bałem się, że Maja się przeziębi już na początku naszego weekendu. I tak dzielnie zniosła ten pierwszy świt. Yyyyy teraz sobie przypomniałem – nie pierwszy! Pierwszy był 3 tygodnie temu nad Biebrzą :) ale czy to ważne? Dużo znacie 7-dmio latków wstających dzielnie o 3 w nocy by sfocić żubry? A to przecież dopiero początek naszego tygodniowego weekendu :)
Nad Biebrzą
Dziesięć godzin po przygodzie z żubrami a 7 po kolejnej pobudce, jedliśmy już przepyszny obiadek w pięknym i ulubionym Dobarzu – samym środku nadbiebrzańskich bagien. Po obiadku zrzucenie bagaży w Goniądzkim Zbyszku i na popołudniowo-wieczorny patrol po okolicy. Jak to nad Biebrzą – kilka dni po ostatnim tu pobycie a już wszystko inne. Nie zdążyliśmy dobrze wyjechać a już napotkaliśmy niemałe stadko gęsi (!). O tej porze? No w tym roku wszystko zwariowało. Fajnie trafiliśmy bo właśnie kilkaset sztuk podchodziło do lądowania tuż koło nas. Na tych samych polach uprawnych spotkaliśmy niemałe stada batalionów oraz… sporo żurawi lecących chyba do miejsca wieczornej noclegowni. Dziwne te bataliony na świeżo bronowanym polu ale co tam. W tym roku mnie tu chyba nic nie zdziwi. Pojechaliśmy na grobelkę i do Stefanowic (tam gdzie mieszka bóbr – Stefan). Jest pięknie – tak cudownie wiosennie. Zachód słońca na Strękowej Górze i szpula Carską do hotelu na małą imprezkę i… spać. Bo rano wstajemy na łosie i wschód słońca. Hotel Zbyszko to wyzwanie, ale ma jeden plus – jest bezpośrednio na nadbiebrzańskiej skarpie i… o świcie obudziły nas ponownie drące się ptakulce :) To niewiarygodnie piękny rodzaj budzika. Maja też szybko się zerwała i… po chwili byliśmy już w samochodzie. Jechaliśmy Carską ale o tej porze już ciężko było o łosie. Była za to rewelacyjna mgła! Zaświtało mi, żeby przyfocić na moście w Strękowej wyłaniające się z mgły drzewka i słoneczko ale… postanowiłem dymać co sił w silniku do Burzyna! Wydumałem sobie, że skoro tu są tak piękne mgiełki to co dopiero będzie za widok z Burzyńskiej skarpy! Mieliśmy bardzo mało czasu do wschodu więc wycisnąłem z Hondzi ile się dało. Zdążyliśmy ale… widok nie był taki jaki myślałem, że będzie :( Nie mogłem (i do dziś nie mogę) sobie podarować tych mgiełek. Było jak w bajce, z której uciekliśmy zamiast się nią zająć. Nie było dramatu – mieliśmy w odwodzie jeszcze kolejny poranek. Zajęliśmy się foceniem pięknie wschodzącego słoneczka. Gdy już było dość wysoko, pojechaliśmy na grobelkę. A na niej? No prawie jak na Marszałkowskiej. Sporo samochodów, kilku zamaskowanych fotografów przy kałużach ale też… kilku „obserwatorów”, którzy za nic sobie mieli maskowanie i chodzili po okolicy z lornetkami niemal wchodząc fotografom w obiektywy :/ Jak ja żałuję, że nie jestem tak bezstresowy. Biedni fociarze – w tak niewygodnej pozycji nawet pewnie nie wiedzieli czemu nic im się nie wystawia do focenia. Podziwiałem ich spokój. Panowie ornitolodzy załatwili im sprawę. My stanęliśmy nieopodal i oglądaliśmy okolicę. Maja smacznie sobie spała. Latało sporo batalionów, które kryły się w okolicznych trawach. Były łabędzie. Był przede wszystkim piękny wiosenny klimat! Po jakimś czasie nadleciało na śniadanko stadko rybitw. Zawsze rybitwy znaczyły dla mnie koniec biebrzańskiego panowania kaczeńców i batalionów. To cudowne ptaszki. Z wielką, sobie tylko znaną gracją, polowały na okoliczne owady robiąc kolejne naloty. Fajnie to wyglądało. Na grobli ze sześć samochodów, w oknach same obiektywy i wszyscy focą. Rybitwy nie są aż tak płochliwe, więc po chwili prawie wszyscy sobie z samochodów powychodzili. Ot majówka na grobli. Tu fociarze, tam ornitolodzy, nieopodal setki wędkarzy. Kapitalnie! A to wszystko o 6 rano podczas gdy zdecydowana większość wielko-majówkarzy smacznie śpi po wieczorno-nocnych grillach :) Z uczuciem lekkiego niedosytu wyjechaliśmy na śniadanko do Zbyszka a po nim na tradycyjną już kolejną poranną drzemkę. Po niej przeprowadziliśmy się do Łomży. Premiera nowego hotelu. Pięknie w nim a ceny podobne do dobarzowych. Oj coś czuję, że podczas wiosennego szaleństwa nie raz tu jeszcze przyjedziemy. Po rozpakowaniu pojechaliśmy na wieczorny patrol w nasze rejony. Było cudownie. Zabrałem dziewczyny na Bronowski most, a zaraz za nim zrobiliśmy sobie mały (jak to Maja nazwała dzwoniąc do Mariki) „piknik, tyle że bez jedzenia” :) Po pikniku mały patrol groblą, przy której zawsze dzieje się coś fajnego. Tym razem w roli głównej bociany. Stało ich kilka w pewnej odległości od drogi i w to miejsce gdzie stały – zaczęły zlatywać się kolejne sztuki. Lądowały nie jakoś daleko obok ale prawie dokładnie w to miejsce gdzie stały już te poprzednie. Przyleciało ich chyba 12 sztuk i stały na szerokości jakichś 5-6 metrów? Nagle wszystkie niczym na komendę zwróciły się w jedną stronę i zaczęły iść w rzędzie. Wyglądało to dziwnie i przekomicznie! Zastanawiałem się co skłoniło ich do takiego marszu, bo przecież żab nie łapały. Rzuciłem okiem w kierunku ich marszu i zobaczyłem… lisa! W zasadzie tylko jego głowę wystającą z trawy i to tylko przez chwilę bo czym prędzej stamtąd czmychnął. Czyżby bociania akcja przepłaszania lisa? Mega komicznie to wyglądało. Prawie jak ptaki Dodo z filmu Epoka Lodowcowa :) Po tej przygodzie pojechaliśmy dalej i po drugiej stronie szosy zobaczyliśmy małą łąkę, na której spotkaliśmy nieomal setkę bocianów! Widok był kapitalny – zwłaszcza dla Mai :)
Wieczorem, w już luksusowych warunkach wszyscy zażyliśmy wspaniałej kąpieli i wzorem dni poprzednich poszliśmy wcześniej spać by… obudzić się o 3.30. Niebo piękne, czyściutkie a w głowach tylko jedno pytanie – czy będą mgły na moście w Strękowej? Pojechaliśmy. Nie było :( Nawet spotkanie łosia nie poprawiło nam humoru. Maja zasnęła a my postanowiliśmy pojechać na grobelkę. Pojechaliśmy. Samochodów mniej niż poprzedniego poranka ale i ptakulców też nie za dużo. To znaczy latały pojedyncze stadka. Batalionów sporo ale kisiły się w trawskach i w zasadzie nic nie było widać. Czasem wzbijały się w górę i w sobie tylko znany, piękny sposób urozmaicały ten wiosenny poranek. Podjęliśmy decyzję, że wracamy do hotelu ale, wcześnie jeszcze dość było więc postanowiłem pojechać w troszkę inne miejsce. Ryzykownie zupełnie bo miejsce z wodą a przecież bataliony nie szaleją w wodzie. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że w tym roku bataliony są jakieś inne, to myślałem, że… może? Pojechaliśmy a tam – nic. No trudno, posiedzieliśmy jeszcze chwilkę przed podjęciem ostatecznej decyzji o odwrocie. Po chwili przyleciało kilka samiczek. Zajęliśmy się ich fotografowaniem choć nie były blisko, ale fajnie się w wodzie odbijały. Dziewczyn było coraz więcej a to był dobry znak. Tam gdzie są laski zawsze po jakimś czasie pojawiają się podrywacze. No i tak się stało! Po około godzinie przyleciały pierwsze samce. Zaczęła się niezła zabawa. Każdy z nich, normalnie książkowo, zajął swój teren i na nim pajacował. Gdy ktokolwiek naruszał jego przestrzeń to zaczynała się walka. Chwilami prześmieszna a chwilami wyglądająca naprawdę groźnie. Mieliśmy dość spory przegląd kryz i ich wybarwień. Od czerni po biel, przez brązy po żółcie. Były też różne charaktery – od tych szukających zwady po zupełnie spokojnych. Podobnie kryzy – jedni byli wypierzeni inni prawie wcale. Myślałem, że zwariuję z radości! Obudziłem Maję, która już po kilku sekundach pasjonowała się tym porannym teatrzykiem, jaki nam zgotowała ekipa batalionów. A to biegały bokiem, a to wypinały na siebie tyłki, a to walczyły z intruzami, a to płaszczyły się przy samiczkach. No polewka totalna. Szybko nazwaliśmy poszczególnych aktorów teatru. Był Indianin, Czerwony, Pomarańczowy, Czarny, był też Biały Łeb :) Widać było ich przejęcie, ich poważne podejście do tematu ich odwiecznego rytuału, który mimo całej powagi sytuacji, z naszego poziomu wyglądał przezabawnie! Fotografowałem z samochodu. Wiem, że ustawienie się w pozycji „na sztukasa” to nie jest to co prawdziwi fociarze przyrody szanują ale… wziąłem pod uwagę wyjątkowe wręcz odbicia w wodzie, które bym stracił, gdybym zaległ obok samochodu. Nie było z tym przecież problemu – walczące bataliony mają o wiele mniej wyostrzoną obserwację dookólną :) Byłem bardzo zadowolony. Od kilku już lat jeżdżę w te rejony i zawsze marzyłem o takich chwilach. Z reguły niewiele z tego wychodziło. Jakieś sporadyczne tokowania w dość sporej odległości. Zawsze planowałem poważniejsze podejście do tematu. Jakaś czatownia czy choćby pseudo ukrycie. Z reguły nie było na to czasu albo pogody. Zawsze coś. Tym razem moje fotograficzne szczęście dało o sobie znać bardzo dobitnie. Zastanawiałem się tylko co też jest zarejestrowane na kartach pamięci. Byłem jednak dość spokojny bo nie popełniłem żadnego błędu w ustawieniach. Gdy popołudniem zabrałem się za przeglądanie – zwariowałem z radości! Wszystko wyszło dokładnie tak jak chciałem a przyfocone dynamiczne akcje – sprawiły że chodziłem dumny – prawie tak, jak pięknie wypierzony batalion :)
Morze, nasze morze :)
Zadowoleni z sukcesów poranka, przemierzyliśmy piękne mazurskie okolice kierując się nad nasze wspaniałe morze. Wraz z przemieszczaniem się na północ, temperatura otoczenia z 28 stopni spadała do 14! W samochodzie tego nie odczuliśmy, bo w zasadzie jechaliśmy bez przerwy. Dopiero gdy wyszliśmy z auta już w Jastrzębiej Górze to naprawdę dało się tą różnicę odczuć. Zaraz po rozpakowaniu – kierunek rybka. Oj jak ja lubię sobie wsunąć takiego dobrze zrobionego sandacza – mniam! Było już dość późno więc po rybce i zwyczajowym spacerku nad morze, poszliśmy posiedzieć do Heńka (Heinekena). Tam nic nie zmienia się od lat. Można się rozsmakować w przepysznych koktajlach, które po chwili pięknie kręcą w głowie :) Jak zwykle też Maja szalała w mini disco. Pamiętam dobrze jak tam tańczyła jeszcze ledwie chodząc. Teraz już powoli robiła za gwiazdę tańca pokazując różne myki, których naumiała się w obu szkołach tańca, do których chodzi. Następnego dnia rano wyjechaliśmy na mierzeję helską po kolei czesząc wszelkie jej atrakcje. Były spacery po plażach zarówno tych od strony jeziora yyyyy to jest zatoki :) jak i od strony morza właściwego. No trudno – dla mnie to kolosalna różnica między zatoką a morzem otwartym. Było chłodno ale bez przesady. Świeciło pięknie słoneczko i była bardzo sympatyczna, nie tylko fotograficznie pogoda. Dojechaliśmy w końcu do fokarium w Helu. Byłem tu już kiedyś ale bardzo dawno temu. Z małego oczka wodnego z jedną foczką zrobiło się poważne przedsięwzięcie. A więc mieliśmy kolejne zwierzaki na naszej wielko majówkowej liście przebojów. Słodziaki te foczki. Pływały, bawiły się i gdy już mieliśmy wychodzić – okazało się, że za pół godziny mają mieć karmienie. No to poczekaliśmy licząc, że będzie ciekawie. Prawdziwa zabawa zaczęła się piętnaście minut przed karmieniem, gdy wszystkie foczki zamiast pływać i się wygłupiać jak to robiły do tej pory, nagle w pełnym skupieniu po prostu czekały na miskę :) Wyglądało to przezabawnie. Takie wystające z wody głowy wpatrzone w drzwi, z których za chwilę miały wyjść ich opiekunki. Jedna foczka była najfajniejsza, bo stała w tej wodzie z… założonymi płetwami! :) A składała je zupełnie jak to robi człowiek z rękoma, tyle że w zwolnionym tempie, nieźle przy okazji tą czynność celebrując. Przyszły w końcu dziewczyny z obsługi i się zaczęło. Nie było to jednak ot zwykłe karmienie polegające na wrzuceniu kilku wiader ryb do wody i już. Było o wiele ciekawiej. Sam się nieźle zdziwiłem. Otóż, każda foczka miała swój target – taki znak graficzny, za którym ze sporą determinacją bez względu na wszystko się przemieszczała. Gdy target był na brzegu wody to czekała przy nim w wodzie. Gdy opiekunka wyciągnęła target bliżej na powierzchnię to foczka chcąc nie chcąc wyłaziła z wody i dalej nos przy nim. Dzięki temu obsługa mogła pięknie panować nad zwierzakami. Wiedziała kto ile rybek wsunął, komu trzeba zaaplikować lekarstwo itd. Pikanterii całej tej ciekawej sytuacji dodawał fakt, że każda foczka miała swoje imię! Co ciekawsze – super na swoje imię reagowała. To naprawdę niesamowite zwierzaczki. Strasznie sympatycznie się na nie patrzyło i je fotografowało choć… osobiście nie lubię fotografować zwierząt nie będących na wolności. Traktowałem to raczej jako reporterkę niż walkę o mega super kadry. Pogoda poprawiła się na tyle, że w drodze powrotnej z Helu na ponad godzinkę zaliczyliśmy plażę. Było rewelacyjnie. Każde z nas zabrało się za to co lubi najbardziej. My z Asią bawiliśmy się w fotografię, Majka robiła zamek z piasku. Przeżyliśmy tam iście wakacyjne chwile. Uwielbiam morze. Ma w sobie taką potężną moc. Nad morzem zawsze odpoczywam a co dopiero w tak genialnym towarzystwie! Mieliśmy jeszcze chwilkę czasu więc wracając do Jastrzębiej zwiedziliśmy wieżę rybacką we Władysławowie. Kto nie był to gorąco polecam! Z tak dużej wysokości rozciągają się naprawdę fajne widoki. Już samo spojrzenie w dół robi wrażenie! Do tego stopnia, że spadła mi osłonka 8mm od Samyanga i utknęła gdzieś w połowie drogi… No trudno – straty muszą być. Swoją drogą to bardzo niebezpieczne. Gdyby spadło coś większego/cięższego to na dole mogłoby komuś zrobić niezłe kuku. Wieczorkiem standard – rybka, Heniek i mini disco :)
Przez cały dłuuugi, majowy weekendo-tydzień, mieliśmy wręcz cudowną pogodę! Gdy w piątek rano, zgodnie z planem, wyjeżdżaliśmy – niebo się zachmurzyło i powoli zaczął padać deszcz. Czy to zbieg okoliczności? Nie wiem, ale mam tak zawsze :)