Tekściwo
Katastrofa Marka Szufy
Mówi się, że w katastrofach lotniczych giną tylko najsłabsi i najlepsi piloci. Coś w tym powiedzeniu jest. Najsłabsi – bo nie ogarniają jeszcze perfekcyjnie rzemiosła i popełniają błędy wynikające z niewiedzy. Najlepsi – bo rutyna nie pozwala im zastanawiać się nad podstawowymi elementami sztuki pilotażu.
W sobotę podczas V Płockiego Pikniku Lotniczego zginął, rozbijając się o taflę wody, kpt. Marek Szufa. Wyjątkowo doświadczony i wszechstronny pilot. Uznany pasjonat i znawca lotnictwa. Szanowany i niejednokrotnie nagradzany modelarz lotniczy. No i najważniejsze - niesamowicie sympatyczny człowiek.
To co poniżej napiszę to tylko i aż moje przemyślenia dotyczące tej tragedii, która wyjątkowo mną wstrząsnęła. Nie tylko dlatego, że miałem przyjemność poznać Pana Marka i kilka razy zarówno porozmawiać jak i popisać do siebie. Nie tylko dlatego, że uwielbiałem go fotografować a on lubił moje zdjęcia. Wstrząsnęła, gdyż od jakiegoś czasu wyczuwałem w powietrzu dramat. Wszystkie elementy tej układanki, bez względu na to jak bym ich nie układał – dawały mi zawsze jedno i to samo rozwiązanie – tragedia w Płocku! :( Wiem, wiem… Każdy po fakcie tak mówi, że przeczuwał, że myślał, że się obawiał, że mu się śniło. Ja jednak tego nie ukrywałem i z wieloma osobami zarówno na długo przed tragiczną sobotą jak i całkiem krótko (piątek), rozmawiałem o tym i dzieliłem się swoimi obawami… :( Skąd się one u mnie wzięły?
Mimo faktu, że Marek Szufa latał od naprawdę wielu lat, tak naprawdę jego fenomen rozpoczął się dla mnie jakieś dwa lata temu. Już wtedy wszyscy uwielbialiśmy jego popisy i kapitalny klimat jaki tworzył na swojej replice samolotu Curtiss JN-4H Jenny. Samo latanie tą piękną maszyną, stylizacja (zawsze biały szalik i pilotka) były nieodzownym elementem prawie każdego pikniku lotniczego w Polsce. Strzałem w dziesiątkę był tak naprawdę dopiero zakup samolotu Christen Eagle II. Samolotu, który Pan Marek kupił w Stanach i sam go sobie zmontował. Co Marek Szufa na tej maszynie wyprawiał to wiedzą tylko ci, którzy widzieli to zjawisko na żywo. W jego lataniu było wszystko! Były niesamowite akrobacje, było wyjątkowe opanowanie sprzętu ale była głownie potężna pasja, którą się wyczuwało na kilometry! To właśnie ta pasja różniła Pana Marka od wielu innych naszych mistrzów pilotażu! Pan Marek nie był wyrachowany, wyliczony. Nie był tylko rzemieślnikiem – był artysta! Kochał to co robił i tą miłością zarażał innych! Potrafił na jednych pokazach latać nawet po sześć razy bo my, ci na dole prosiliśmy go o to czy o tamto. Uwielbiał fotografię i fotografów, a to zawsze spotyka się ze wzajemnością. Efektem takiego działania było to, że polskie lotnictwo akrobacyjne od dwóch lat miało w zasadzie jedno imię – Marek Szufa. Wszędzie jego zdjęcia, jego filmy, wszędzie wyrazy uznania i dowody miłości. Fanpage na Facebooku był wiecznie rozgrzany do białości a Pan Marek czując, że jest the Best of the Best – pozostawał sobą i był zawsze „dostępny” – dla nas. To jeszcze bardziej nakręcało spiralę fenomenu Szufy. Wszyscy oczekiwali niesamowitych pokazów a Pan Marek wiedział, czuł, że „musi” je nam dostarczyć i… dostarczał.
Pierwszym momentem, który mnie zmroził w lataniu Pana Marka był lot pomiędzy pylonami na Wiśle w Płocku w 2010 roku. W jednym z manewrów Christen Eagle nieomal zahaczył skrzydłem o taflę Wisły. Chwilę później udało mi się zrobić zdjęcie, które stało się głównym tematem pokazów roku 2011. Oczywiście po pokazach napisałem do Pana Marka o tym momencie i moich obawach, które właśnie wtedy wykiełkowały…
Sezon pokazów lotniczych 2011 Pan Marek rozpoczął jeszcze bardziej przebojowo niż zakończył 2010-ty. Zaryzykuję stwierdzenie, że narastająca ilość mniejszych czy większych pikników lotniczych w Polsce to też zasługa Pana Marka! Był niesamowitym magnesem przyciągającym tłumy, do tego zawsze chętnym, by w tego typu imprezach brać udział! Kochał to co robił a my kochaliśmy jego. Interakcja nakręcała się z pikniku na piknik. Kulminacyjnym miał być właśnie Płock. Płock był wyjątkowy dla Pana Marka o czym nie raz mówił i pisał. Do Płocka też nadciągały potężne tłumy. Szykowało się święto Szufy a ja… gryzłem paznokcie z nerwów. Wyczuwałem wiszący dramat w powietrzu. W piątek przed pokazami powiedziałem o tym moim przyjaciołom z SPFL. Powiedziałem, że Pan Marek przeholuje i to właśnie w Płocku…
Zaczęły się pokazy. Dzięki uprzejmości organizatorów, SPFL było potraktowane naprawdę wyjątkowo (bardzo dziękuję!). Mieliśmy możliwość wejścia na „wszystkie strefy” w tym te najmniej bezpieczne jak dach Hotelu Starzyński czy most na Wiśle, będący granicą pokazów. Postanowiliśmy do popołudnia fotografować z hotelu a popołudniu na Air-Snake przenieść się na most. Całe pokazy miały dla nas imię Marka Szufy. Co chwilę widzieliśmy go w innej maszynie i co chwilę słyszeliśmy opowieści o Panu Marku, które poprzez głośniki dostarczał nam Pan Sznuk. Stało się to również tematem naszych żartów typu: a kto leci tym samolotem? No wiadomo! Kto kieruje pociągiem na moście? Też wiadomo :) Było niby wesoło ale mi nie dawało spokoju to, co wisiało w powietrzu. Pan Marek latał pięknie. Zarówno na Jenny jak i na Jaczku. Nigdy wcześniej nie widziałem by tak intensywnie pozdrawiał ludzi, nas… a z moją schizą z tego dnia – widziałem non stop tylko jedno – że Marek nie pozdrawia nas ale się z nami żegna :(
Most. Piękna, wysoko i daleko położona miejscówka foto. Idealna do focenia długą ogniskową a szczególnie wydarzenia o nazwie Air-Snake. To był kulminacyjny moment pokazów. Coś, co wyróżnia Płock od wszystkich innych pikników lotniczych, myślę że nie tylko w Polsce. Czterech bohaterów latania pomiędzy pylonami. Trzech z zespołu Żelazny i… Marek Szufa na swoim Christen Eagle II. Cała zabawa rozpoczynała się znad mostu czyli tuż nad naszymi głowami. Następnie panowie robili slalom miedzy pylonami kończąc go efektowną pętlą, z której ponownie robili slalom w drodze powrotnej wychodząc znowu na nas – czyli na most. Nadeszła pora na Pana Marka, który wszedł w akcję bardzo dynamicznie i… nisko! Latał tuż nad samą powierzchnią wody i przyprawiał o dreszcze w zakrętach. Emocje sięgały zenitu. Pierwszy przelot a na końcu pętla i… wyjście z niej tuż, tuż nad wodą! Co on wyprawia!? Znowu wejście pomiędzy pylony równie dynamiczne i finisz w kierunku na most, który nie dość, że sam z siebie jest wysoki to jeszcze ozdabia go korona ze słupów, latarni i sieci trakcyjnej nad torami kolejowymi, po których właśnie co przejechał pociąg z paliwem! Pan Marek po minięciu ostatniego pylonu, zamiast iść w górę to… jeszcze trochę obniżył lot! Byłem przekonany, że przejdzie pod mostem co nie byłoby bardzo trudne z uwagi na spory prześwit między mostem a wodą ale… (!!!) Christen Eagle ciągnie pionowo w górę prosto na miejsce w którym staliśmy!!! Boszzz żeby się tylko wyrobił! Przeszedł! Dreszcz emocji i jeszcze większe podsycenie moich obaw. Drugi przelot i pętla w połowie trasy już trochę wyżej wyprowadzona. Ufff Jeszcze tylko dynamiczny rajd i ponowne zbliżanie się w naszym kierunku. Jeszcze niżej i jeszcze ostrzej! Byłem przerażony! To była kulminacja moich obaw! Udało się… Powietrze ze mnie zeszło i trochę było mi nawet wstyd, że miałem jakieś dziwne schizy i jeszcze o nich mówiłem tak wielu ludziom. Myślałem bowiem, że to już koniec pokazów, że jeszcze tylko zrobią piękny przelot i że na tym się pokazy skończą … Gdy nagle? Żelazny leci na akrobację przed publicznością a po nim… Pan Marek! Zaczął w swoim stylu – ostro i w totalnie zwariowany sposób. Samolot w chmurze dymu kręcił niewiarygodne figury. Wszystko działo się dość daleko więc z kichem postanowiliśmy sobie popatrzyć. Po kilku figurach Marek schodzi dynamicznie w dół! Dokręca w naszą stronę (w stronę mostu). Wszystko wydaje się być wykonywane prawidłowo, gdy nagle zamiast ciągnąć w górę, Pan Marek jakby akcentuje pion – ot taka cecha pilota akrobacyjnego. Gdy to zobaczyłem wydarłem się do kicha, że z tego nie wyciągnie! Podniosłem obiektyw i… w wizjerze aparatu zobaczyłem to, czego się tak bardzo od roku obawiałem!!! :( Smuga dymu z góry pionowo do wody a na jej końcu miast sylwetki pięknego, kultowego już Christen Eagle II z jak zwykle spokojną twarzą Pana Marka – potężny rozbryzg wody :( Chwila ciszy… Po chwili głuchy huk roztrzaskującej się o powierzchnię wody maszyny Pana Marka :( Byłem przerażony. Zdrętwiałem. Dreszcze na całym ciele…
Z naszej perspektywy wyglądało to tak, jakby samolot pionowo wszedł w wodę. Woda w takich sytuacjach jest gorsza od betonu. Przeciążenie musiało być potężne! Byłem przekonany, że to był szybki koniec. Dopiero gdy doszliśmy do naszej ekipy i zobaczyłem sekwencje zdjęć z katastrofy, okazało się, że tak niewiele zabrakło! Że może była jeszcze szansa na wyłowienie Pana Marka! Nie było to jednak takie proste niestety. W wodzie masa elementów konstrukcji tnących jak noże, rozlany gorący olej i… paliwo! Ratownicy walczyli jak mogli w tych wyjątkowych warunkach. Samolot był w pozycji odwróconej co jeszcze bardziej utrudniało akcję. Wymowny był widok pływającego obok wraku - kasku Pana Marka, którego zaczął używać właśnie w sezonie 2011. Czas płynął nieubłaganie a Pan Marek już ponad pół godziny pod wodą :( Jakież było moje zdziwienie, gdy po kolejnych 10 minutach wyciągnięto Szufę na brzeg i prowadzono akcję reanimacyjną! Biorąc pod uwagę przeciążenia przy uderzeniu oraz czas, jaki Marek Szufa spędził pod wodą sprawa wydawała się być przesądzona. Wraz z reanimacją pojawiła się jednak nadzieja! Ta umiera ostatnia… Brawami żegnaliśmy odjeżdżającą do szpitala karetkę z walczącym o życie bohaterem tego pikniku.
Wieczorem, podczas walnego zebrania członków SPFL Air-Action doszła do nas wiadomość, że… Pan kpt. Marek Szufa nie żyje :( Powstaliśmy i uczciliśmy jego pamięć minutą ciszy… Pan Marek będzie zawsze żył na naszych fotografiach i… w naszych sercach. Blue Sky Panie Marku… Blue Sky.